2007/04/28

Przedstawiamy: Żywiołak, czyli biometal

Nazwa: Żywiołak
Gatunki muzyczne: Folk Rock / Roots Music / Experimental / Biometal
Oficjalne strony: zywiolak.pl, myspace.com/zywiolak, jamendo.com/zywiolak
Skład: Iza Byra, Anna Piotrowska, Robert Jaworski, Maciek Łabudzki, Robert Wasilewski

Sami graną przez siebie muzykę określają jako biometal, czy też polską muzykę neoludową. Tak naprawdę wystarczy ich tylko posłuchać żeby się do nich przekonać. Nie wyobrażam sobie, by to, co grają nie przypadło komukolwiek do gustu. A jeśli coś tak nieprawdopodobnego miałoby się jednak stać, to trzeba im przynajmniej oddać to, że tworzą coś niesamowicie oryginalnego i ciekawego. Psychodeliczna proto-słowiańska muzyka, bo tak też odnoszą się do dźwięków, które wydają, jest z pewnością godna uwagi.


Zdjęcie: Żywiołak w pełnej okazałości.

Interesująca jest sama nazwa zespołu dająca namiastkę tego, czego można się po ich twórczości spodziewać. Słuchając "Dybuka", czy "O Jana Kupala" przenosimy się w świat polskiej fantasy znad Świtezianki, czy też wierszów Bolesława Leśmiana, gdzie wiejscy bardowie grają metal na skrzypkach. Widać inspiracje fantastyką tak w muzyce, jak i tekstach, które grupa "zapożycza" od zgorzeleckiego artysty, Grzegorza Żaka. Wszystko to, słowa i dźwięki składają się na niepowtarzalne brzmienie.

Żywiołacy używają masy instrumentów, wśród których oprócz gitar są między innymi flet (który jak wiemy z wcześniejszych notek o Jethro Tull jest instrumentem heavy metalowym :), lutnia, dudy, skrzypce, altówka, baraban, djembe, a także fidel i lira korbowa, średniowieczne instrumenty podobne kształtem do skrzypiec. Wymieniam to wszystko za myspace'ową stroną zespołu, a wymieniam po to, by pokazać jak wszechstronnie uzdolnieni są żywiołaccy muzykanci.

Jedną z piosenek Żywiołaka, "Dybuk" można znaleźć na płycie "Minimax PL 4", która, jak to się mówi, "w dobrych sklepach muzycznych" jest dostępna od stycznia tego roku.

Mamy cały czas do czynienia z ogromną ilością wartych uwagi, młodych, ciekawych zespołów, tak polskich, jak i zagranicznych, których muzyki nie znamy dlatego, że nie weszliśmy z nią dotąd w kontakt. Na komercyjne stacje radiowe i telewizyjne nie ma co liczyć, zysk jest tam gdzie większa klientela, a, jak już pisaliśmy, odbiorców ambitnej twórczości zawsze będzie mniej. Żeby znaleźć coś wartościowego, musimy szukać sami, albo inaczej: musimy my, autorzy bloga. Wy, nasi fantastyczni czytelnicy, no więc Wy wystarczy, że będziecie co jakiś czas wpadać tu zobaczyć co też takiego dla Was przygotowaliśmy.

Do nastepnego przeczytania:).

Le Fabuleux destin d'Amélie Poulain

Do napisania tego postu sprowokowała mnie wiadomość, o tym iż film Amelia, będzie emitowany w najbliższą niedzielę o 23 w TVP 1 . Możecie się zastanawiać dlaczego na blogu muzycznym znalazł się wpis o filmie. Otóż, jak wiadomo, dobry film bez dobrej muzyki nie może być dobrym filmem ;). Rzecz staję się jaśniejsza, gdy powiem, że za muzykę w dziele Jeana-Pierre'a Jeunet odpowiada ten człowiek...


...czyli Yann Tiersen. Francuz skomponował do tego filmu wiele, charakterystycznych francuskich utworów na akordeon, poza tym napisał muzykę orkiestrową i nagrał utwory stylizowane na pierwszą połowę XX wieku. Namiastkę utworów z Amelii możecie usłyszeć tutaj.

Tiersen to jeden z najbardziej uniwersalnych muzyków jakich poznałem w swym krótkim życiu. Oprócz komponowania, potrafi grać na skrzypcach, gitarze, fortepianie, akordeonie, dzwonkach, a przy nagrywaniu swych pieśni używa także zabawkowych instrumentów, czy choćby maszyny do pisania (!!!) i klawesynu. Należy jeszcze zaznaczyć, że Tiersen udziela się także wokalnie na swych albumach. W swych utworach zamieszczonych na przykład na płycie Les Retrouvailles, zręcznie łączy ze sobą elementy muzyki klasycznej, czy też folkowej z rockiem, co daje niesamowity efekt.

Choćby dlatego warto zobaczyć, ten film, choć zapewniam, że muzyka nie jest jedynym walorem tego obrazu.

2007/04/26

Z życia znudzonego perkusisty...

Zastanawialiście się kiedyś co może robić muzyk, gdy płyta już jest wydana, a mózg zespołu nie przygotował jeszcze nowego materiału? Otóż, jeśli muzyk ten jest perkusistą, ma własne studio i nazywa się Gavin Harrison, to odpowiedzią może być ten filmik:



Harrison, oprócz tego, że gra w Porcupine Tree, w wolnych chwilach uczestniczy w różnych festiwalach perkusyjnych. Był też we Frankfurcie, w którym zagrał tak:



Osobiście wyróżniam 2 typy perkusistów. Tych, którzy walą w bębny i tych, którzy grają. Gavin Harrison niewątpliwe należy do tych drugich.

2007/04/23

Focus!




W zasadzie chyba nie trzeba dodawać więcej :) Zespół bardzo dobry, jeden z lepszych składów progresywnych w Europie w latach 70. Niestety nigdy nie zdobył takiego uznania, jak choćby Emerson, Lake and Palmer. Szkoda. Przyjeżdżają na jeden koncert w Polsce - zagrają 5 maja w Katowicach w MegaClubie na ulicy Żelaznej.

Największy przebój:



Aha - i nie chodzi o TEN Focus.

2007/04/20

Pomysłowość ludzka nie zna granic cz. 2

Czyli dalsza, radosna twórczość kwartetu Ok Go. Szczerze powiedziawszy, poprzednią notkę pisałem tylko w oparciu o tamten utwór. Dzięki linkowi przedstawionego nam przez Kwiata (dzięki ;)) dotarłem do innych teledysków tego zespołu. Mogę stwierdzić jedno: nie zawiodłem się. Inne obrazy do ich pieśni są równie zaskakujące, co Here It Goes Again (notabene, film ten został obejrzany w serwisie YouTube ponad 15,5 milionów razy (!!!)). Inne teledyski tak samo zaskakują choreografią, pomysłem i wykonaniem. W dobie większości teledysków dostępnych w Internecie nie ma co więcej pisać. Wystarczy poświęcić chwilkę, by przekonać się, że pomysłowość ludzka nie zna granic.

Ok Go w pieśni Do What You Want:


Tutaj zobaczyć można wyłonienie zwycięzców konkursu tanecznego Ok Go...:


...a tutaj samych tryumfatorów konkursu w nagrodzonym występie:

Tańcząc o architekturze

Thelonius Monk [Google mi to znalazło, nie jestem taki mądry] powiedział, że pisanie o muzyce to jak taniec o architekturze. I właściwie ma rację. [powiedział ddawwidd, zamknął bloga i wyłączył komputer]. Stop. Tak do niczego nie dojdziemy. Jeszcze raz.



Thelonius Monk powiedział, że pisanie o muzyce to jak taniec o architekturze. I właściwie ma rację. [Stój!] Jaki jest więc sens angażowania się w niewątpliwie pisemną aktywność, jaką jest blog poświęcony muzyce? Wydaje mi się, że wszystko zależy od tego, jak o tej muzyce pisać będziemy.



Moje podejście do artykułów na temat muzyki jest dość schizofreniczne. Z jednej strony, lubię czytać teksty muzyczne, książki na temat moich ulubionych zespołów pochłaniam z niekłamaną przyjemnością. Co więcej, lubię nawet poczytać recenzje, chociaż przy tym ostatnim punkcie trzeba już zrobić pewne założenie. Otóż jeżeli czytam recenzje płyt, które znam, najważniejszy jest dystans. Często-gęsto nie udaje się go zachować. Łatwo sobie powiedzieć: "Och, to tylko interesujący inny punkt widzenia drugiej osoby". Ale jeszcze łatwiej jest wyzwać słowem grubym autora recenzji, w której pisze że "Tales From Topographic Oceans" to sterta śmiecia. Prawda? :)



Nie lubię sztampowych recenzji. Nie cierpię, gdy autor sprawia wrażenie, że płytę puścił sobie, jako podkład do czytania słownika terminów muzycznych. Albo jeszcze lepiej - zaczyna tekst od rzucenia zbitkiem angielskich nazw [co najmniej pięć elementów], które wrzucają zespół do jakiejś tam szufladki. Przykładowo: "Ich styl to mieszanina jazzu, nu-metalu, post rocka z elementami progresji, której nie powstydziliby się The Clash, a także z lekko grunge'ującymi smyczkami w stylu nieodżałowanych Shocking Monkeys". Wszyscy wszystko wiedzą, no nie? :)



Uwielbiam, kiedy piszący przekazuje mi trochę swojej wiedzy muzycznej bez nachalności. Kiedy potrafi otwarcie pisać o swoich uczuciach - bo tak, muzykę się przede wszystkim czuje, a więc mówienie o niej bez wspomnienia o uczuciach jest sztywne, puste i nudne. Lubię takie książki, jak "Niezapomniane płyty historii rocka" Jerzego Skarżyńskiego, w których autor operuje przede wszystkim rozróżnieniem "podoba/nie podoba mi się". Bo w moim odczuciu, w pisaniu o muzyce właśnie to jest najważniejsze - przekazać własny zachwyt nad czyimś dziełem, jak najpełniej oddać to, co w nas dany utwór poruszył. A wtedy, przy odrobinie szczęścia, może i nasz czytelnik posłucha płyty.

2007/04/16

Pomysłowość ludzka nie zna granic

Do tego wniosku dochodzę za każdym razem, gdy oglądam teledysk grupy Ok Go do pieśni pod tytułem Here It Goes Again. Czegoś takiego w życiu nie widziałem i nie spodziewałem się, że można osiągnąć taki efekt przy użyciu tak małych środków. Na pewno jest to jeden z teledysków, który zapada w pamięć, nie dzięki rozmachowi, jak w przypadku choćby teledysku do High Hopes zespołu Pink Floyd, a właśnie dzięki pomysłowości i dużej dawce humoru. Zresztą... co by tu nie pisać - zobaczcie sami:

2007/04/15

Gitara, gitara...

Ostatnio coraz częściej spotykam gitarzystów-amatorów takich jak ja sam. Czasami w szkole, czasami przez znajomych, a najczęściej po prostu widzę na ulicy kogoś z charakterystycznym futerałem na plecach... Zdarza się także, że ktoś, kogo znam prosi mnie o pomoc przy zakupie instrumentu (u przyjaciół mam już opinię dosyć obstrzelanego - pewnie dlatego, że zdecydowanie za dużo o gitarze gadam :) ). Taki natłok młodych muzyków sprawia, że człowiek zastanawia się: czemu akurat gitara? Co w niej jest szczególnego, że ludzie ją rozchwytują na całym świecie?


Pierwszą przyczyną powyższego stanu rzeczy wydaje mi się być fakt, iż rock wraz ze wszystkimi jego pochodnymi (z gatunkami metalowymi na czele) jest nadal bardzo popularnym typem muzyki, mimo zaciętej konkurencji tzw. "masówki". A w rocku standardowym układem instrumentalnym jest wokalista z gitarzystą, basistą i perkusistą, plus ewentualnie klawiszowiec. Gitara jest najbardziej sztandarowym elementem gatunku. Jeśli dodamy do tego fakt, iż cała historia muzyki rockowej jest związana z niezależnością (zespołami tworzącymi w garażach, koncertującymi w barach itd.), a wejście na rynek zależy na pierwszy rzut oka tylko od własnych zdolności i kreatywności, znajdujemy powód tak wielkiej popularności gitary. Większość ludzi chce coś w życiu osiągnąć, a kariera muzyczna jest drogą bardzo kuszącą.

Jednak nie można podporządkowywać sukcesu sześciostrunowego instrumentu jedynie czyjemuś pragnieniu sławy. Jest mnóstwo muzyków, którzy nie dążą do uzyskania rozgłosu, a grają tylko i wyłącznie dla przyjemności. Jak ich "podciągnąć" pod moją teorię? Cóż, kolejna rzecz, jaka przyszła mi do głowy, to prostota gitary. Instrument ten ma konstrukcję bardziej sprzyjającą "samouctwu" niż takie, na przykład, skrzypce. Czemu? Przede wszystkim ma progi (czym odróżnia się od wzmiankowanych "gęśli") i z tego powodu nie wymaga na wstępnym etapie doskonale wykształconego słuchu muzycznego - można go rozwijać "po drodze". Poza tym, gitara elektryczna jeszcze bardziej ułatwia sprawę amatorom. Tutaj nawet nie trzeba konstruować akordów, żeby zagrać coś ciekawego - wzmacniacz nadaje odpowiednią głębię dźwięku, której nie trzeba (a często nawet nie powinno się) wspomagać basową podstawą akordu. Takiej właściwości nie mają na przykład klawisze - nie dodają one "szumu" wzmacniacza gitarowego i mimo wszystko trzeba na nich grać (choćby prostymi) wielodźwiękami, żeby stworzyć coś ambitniejszego niż "Wlazł kotek na płotek" w wersji disco... Dlatego też gitara daje prostszą, ale i ciekawszą drogę do realizacji własnej wizji artystycznej niż większość innych instrumentów.

No i ostatecznie - mamy zwykły, stary, nieskomplikowany instynkt stadny. Wielu jest gitarzystów, więc zachęcają oni nowych ludzi do spróbowania swoich sił w grze - świadomie bądź nieświadomie. Przypomina to trochę zabawę w stylu Jedi - padawan w Gwiezdnych Wojnach, ale zdarza się coś takiego bardzo często. Środowisko szkolne jest szczególnie sprzyjające do takich "epidemii", z tego, co widziałem (z pewnością jest jakieś psychologiczne wytłumaczenie, którego ja nie znam - ale i tak łatwo się domyślić, prawda?). Klasa szkolna zaczyna znajomość z jednym albo dwoma gitarzystami "na składzie", a kończy z pięcioma.

Powyższe przemyślenia są w większym stopniu efektem luźnych skojarzeń i prostych wniosków, niż jakiejś głębszej zadumy z mojej strony... Niektóre pewnie nie do końca oddają istotę całej sprawy, ale wydaje mi się, że mogą być prawdopodobne. Sam fakt, że jest tak wielu gitarzystów bardzo cieszy mnie i, jak sądzę, wszystkich miłośników muzyki rockowej - im więcej "uczniów", tym większa szansa na nowego Blackmore'a, Page'a, Knopflera albo nawet Hendrixa...

Hmmm, teraz, skoro to sobie uświadomiłem, może pójdę na miasto z gitarą kusić nowych "wybrańców"? :)

2007/04/14

A fk'd up generation?

Było to całkiem niedawno, jakieś parę dni temu. Siedziałem już czas jakiś na gadu-gadu i rozmawiałem z kolegą. Wreszcie zacząłem się żegnać i powiedziałem mniej więcej coś w rodzaju: "Kończę, idę posłuchać muzyki". Odpowiedź była dla mnie sporym zaskoczeniem:



Jak to idziesz? Nie umiesz sobie włączyć w komputerze mp3? Musisz gdzieś iść?



Kolega był zdziwiony, że można po prostu usiąść i słuchać muzyki. Bez oglądania przy niej filmików na YouTube. Bez czytania książki, bez pisania na GG. I faktycznie, w naszych czasach poświęcenie przez kogoś całej godziny tylko na przesłuchanie jakiejś płyty jest co najmniej rzadkością.



Do zastanowienia się nad tym skłoniła mnie płyta "Five Miles Out" Mike'a Oldfielda. Płyta w moim odczuciu wybitna, jednak stawiająca słuchaczowi pewne wymagania. Po pierwsze, trzeba ją przesłuchać przynajmniej raz w całości bez przerwy. W przeciwnym razie zgubi się takie detale, jak powtarzający się motyw gitarowy w pierwszym i w ostatnim utworze, nie zwróci się uwagi na powtórzenia i przetworzenia melodii. Po drugie - właśnie - konieczna jest uwaga słuchacza. Trzeba się skupić na odbiorze muzyki, poświęcić płycie około trzech kwadransów swojego czasu. Jeżeli potraktujemy "Five Miles Out" jako ścieżkę dźwiękową wiosennych porządków, stracimy bardzo wiele.



Mam nadzieję, że gatunek muzyki "koncepcyjnej" przetrwa jakoś te, niezbyt ciekawe dla siebie czasy. Bardzo pocieszające jest, że pomimo istnienia "generacji mp3" i odchodzenia od albumów w stronę pojedynczych "empetrójek", wiele zespołów nadal stara się serwować nam muzykę wykraczającą swoim zamysłem poza jedną ścieżkę na płycie. To dzięki takim grupom, jak choćby wspomniane przez Leszka Porcupine Tree, przewidywania rychłej śmierci albumów traktuję tak, jak niegdysiejsze prognozy zagłady płyt winylowych. Ambitna muzyka będzie nadal miała się dobrze.



Jeżeli damy jej szansę.

Wsteczne odliczanie czas zacząć

Już tylko godziny dzielą nas od premiery kolejnego albumu Porcupine Tree. Fear of a Blank Planet, bo tak Steven Wilson nazwał swe dzieło, ukaże się na całym świecie (a także w Polsce) w poniedziałek.



W Internecie przeczytać można już recenzje szczęśliwców, którzy słuchali wersji promocyjnej. Jak to często bywa, zdania są podzielone, a wręcz skrajne. Niektórzy stawiają Fear of a Blank Planet na samym szczycie dorobku Porcupine Tree. Inni zaś określają ją jako zaledwie dobrą. Kolejni, jako trzymającą poziom, ale też jako album, w którym Steven z kompanami zatracili czystość brzmienia.

Określanie nowego albumu może być bardzo kłopotliwe dla fanów, gdyż twórczość Porcupine Tree powinno oceniać się przez pryzmat 3 okresów. Pierwszym z nich są wczesne lata, w których zespół tworzył bardzo oryginalną muzykę, którą nie sposób jednoznacznie zakwalifikować. Drugi to okres, w którego obrębie zespół wydał albumy Stupid Dream i Lightbulb Sun. Płyty te odeszły od psychodelicznego brzmienia i długich utworów, w stylu The Sky Moves Sideways na rzecz pieśni, krótszych i bardziej melodyjnych. Trzeci etap twórczości to płyty In Absentia i Deadwing. Ten okres zaś to płyty o mocniejszym brzmieniu. Widać tutaj duży wpływ muzyki zespołu Opeth, którego płyt Steven Wilson jest producentem.

Aby przekonać się na własnej skórze, z którego etapu działalności zespół czerpie najwięcej, musimy poczekać jeszcze kilkadziesiąt godzin. Dla tych, którzy chcą usłyszeć co nieco z płyty, muzycy Porcupine Tree udostępnili na swym profilu myspace zapowiedź nowej muzyki. Ponadto, znajduje się tam video do tytułowego utworu w reżyserii nadwornego grafika Porcupine Tree - Lasse Hoile'a. Niestety, póki co komputer z niewiadomych przyczyn nie daje mi go zobaczyć. Mam nadzieję, że będziecie mieć więcej szczęścia.


Mayera Johna akcja promująca

Przeglądając ostatnio strony wykonawców muzycznych na MySpace natrafiłem na profil Johna Mayera, artysty, którego aż tak bardzo nie ceniłem, no właśnie, do dziś. Mayer jest jednym z tych piosenkarzy, którzy znacznie bardziej znani i lubiani są w Stanach niż gdziekolwiek indziej na świecie, dlaczego, nie wiem. Tak czy inaczej warto się jego twórczością bliżej zainteresować, bo gra po prostu ładną muzykę.

Ale do rzeczy. Otóż, rozpoczął nasz Johnny bardzo ciekawą akcję pt. "Borrow My Fourth Song Slot" polegającą na tym, że użycza jedno z czterech miejsc na swoim MySpace'owym playerze mało znanemu wykonawcy muzycznemu, którego utwory mu sie spodobają. Cytat z jego bloga:

I'm kicking back in my apartment listening to "When the Children Cry" by White Lion, shedding a single tear and perusing some myspace pages (yes, I check your bands out).
Just when Vito Bratta kicks into the solo, it occurrs to me that I could use the reach of my page for more than a place to share moving jpegs of sparkly angels and cute looking bunnies that stand juxtaposed atop catty insults.

There's a big wave of great new music coming up, and I want to do my part in getting it heard. Every month I'm going to post my favorite song from an unsigned (non-major label, let's call it) myspace band on my music player. All you have to do is send the link to your band's myspace site, as well as the song you want me to click on (...). I'll post my favorite song each month.

(...)

I want to do one a month, so send as soon as you can (...)

JM


Akcja trwa od stycznia i już dwóm zespołom udało się zostać poznanym przez szerokie grono słuchaczy. Są to, kolejno, Kunek oraz DoF. Muzykę tego ostatniego sam Mayer opisuje tako...

The only way I can describe the music of DoF is that it sounds like flowers are growing around large masses of steel... It's a music supervisor's dream come true... It sells whatever emotion your having back to you in a way that feels so uplifting.


...kwiaty rosnące wokół stert metalu. Świetnie napisane. Szkoda, że tylko piosenka "Asleep at Night" nadaje się do powtórnego słuchania. Reszta z utworów na stronie DoF jest, przynajmniej dla mnie, o wiele słabsza.

Inaczej sytuacja ma się jeśli chodzi o Kuneka (plus za samą nazwę). Tu już możemy się wsłuchiwać do zapomnienia, szczególnie w utwory "Good Day" oraz "Coma".

To, co zrobił John Mayer, a od lat wielu robił John Peel i robi nadal Piotr Kaczkowski dowodzi jednemu: mamy cały czas do czynienia z globalnym zalewem fantastycznej muzyki tworzonej przez niezależnych twórców. Wystarczy tylko wiedzieć gdzie szukać. MySpace, poza swoimi minusami, jest takim miejscem.

Panie Mayer, respect five! Kunek i DoF również.

2007/04/13

Witamy

Jeśli czytasz ten tekst, to znaczy że zawitałeś/aś na ciekawy blog traktujący o muzyce gatunków i typów wszelakich. Zapraszamy do towarzyszenia nam w podróży przez świat dźwięku.

Darkroom Archives Blog Team,
ddawwidd
enderfield
graphikk
leszek