2007/10/18

Wóz albo przewóz

Ostatnio w związku z euforią związaną z posiadaniem za dużej ilości gotówki w portfelu ( ;) ), wybrałem się do poznańskiego sklepiku płytowego. Na drzwiach, napis dumnie informuje, że to sklep dla koneserów (od razu potencjalny klient czuje się lepiej ;)). Rozochocony zacząłem szukać płyty, po którą wyruszyłem w drogę, lecz jej nie było, toteż nabyłem inną tegoż samego wykonawcy. Jestem na prawdę pod wrażeniem zaopatrzenia tego sklepu: sporo płyt Porcupine Tree (a nie jak w Empikach, czy MediaMarkt, sam Fear of a Blank Planet) i masę innych wykonawców. Nieco zaskoczony obecnością tej płyty, stałem się szczęśliwym posiadaczem Up the Downstair.

Jako, że opis sklepu z płytami głównie progresywnymi wszelakiej maści do tej pory jest pochlebny, to teraz jest akurat chwila na łyżkę dziegciu. Otóż, troszkę mnie zamurowało, gdy zobaczyłem ile up the Downstair kosztuje w Internecie (dokładnie - rockserwis.pl). Różnica wynosi bowiem blisko 13 zł na rzecz rockserwisu. Nawet z przesyłką wyszło by taniej. Swoją drogą podobna sytuacja była w częstochowskim sklepie płytowym.

No ale mamy wybór. Albo kupić na miejscu i od razu delektować się nową płytą, przy tym przepłacając, albo zamówić przez Internet, czekać około tydzień na przesyłkę (bądź i dłużej - na płytę raz czekałem blisko miesiąc...) i oszczędzić te 3 zł. Internet wydaje się rozwiązaniem lepszym, ale tylko jeśli zamawia się kilka płyt i cena przesyłki się rozkłada. Smutnym jest to, że człowiek kupujący jeden album (niedostępny w popularnych sklepach) jest skazany na przepłacanie.

2007/10/11

Teledyski

Cóż, pierwszy post po dłuuugiej przerwie, wypadałoby coś interesującego napisać, prawda? Na pewno nic o najnowszych wydarzeniach świata muzyki, bo od tego mamy w redakcji mości Lechosława, a ja i tak o wszystkim dowiaduję się ostatni... Nie, postanowiłem tym razem przedstawić listę moich ulubionych teledysków wraz z uzasadnieniem, dlaczego uważam je za ciekawe/ważne. Jest to zabieg o tyle prosty, co podstępny, bo liczę szczerze na to, że wywołam w Was, czytelnikach, przemożną chęć dorzucenia swoich trzech groszy i skomentowania mojej skromnej listy. Liczę więc na
obudzenie bloga z ostatniego letargu ;). Koniec wstępu, zaczynamy:

Z numerem piątym (tylko pięć pozycji zamiast zwyczajowych dziesięciu, żeby nie przemęczać i nie przeładować posta odnośnikami) ląduje tutaj teledysk zespołu wspomnianego już na łamach naszego bloga - The Car Is On Fire: "Can't Cook (Who Cares?)".



Teledysk mi się podoba za każdym razem, gdy go oglądam - bardzo ciekawy pomysł i z pewnością trudny do wykonania. Zwróćmy uwagę, że podczas klipu nie ma ani jednego cięcia kamery, więc wszystko musiało być przeprowadzone po kolei i wedle z góry założonego planu na raz. Dlatego daję ten teledysk na pozycję piątą.

Z numerem czwartym prezentuję Wam oto teledysk zespołu Deep Purple do piosenki "Perfect Strangers":



W sumie można uważać to za dosyć dziwny wybór - nie ma tu jakiejś głębszej myśli technicznej, cały teledysk jest zlepkiem filmów z życia zespołu. Dlaczego więc "Perfect Strangers" ląduje na czwartym miejscu mojej listy? Cóż, przede wszystkim pomysł jest dla mnie zabawny i choć znam ten teledysk o całe eony dłużej niż klip TCIOF z miejsca piątego, to nadal mi się nie znudził. Zwłaszcza, że nadal żywa w mojej pamięci jest opowieść mojego ojca o tym, jak pierwszy raz zobaczył on ten teledysk. Było to dawno, albo jeszcze w czasach PRL, albo niedługo po nich i wygląd studia Deep Purple na tle polskiej rzeczywistości tamtych lat był... Powiedzmy... Perwersyjnie ekstrawagancki :P. Dlatego daję tutaj czwórkę, głównie z osobistej sympatii.

Co dalej? Dwa słowa: "Pink Floyd". Na trzecim miejscu umieszczam teledysk do utworu "Shine On You Crazy Diamond" - niestety, nie byłem w stanie znaleźć samego wideoklipu, tylko fragment koncertu z trasy PULSE, gdzie ów film wyświetlany był na ekranie za sceną:



Niewiele widać, ale zawsze... Dla mnie teledyski Pink Floyd mają w sobie jakąś magię - są wręcz idealnie zgrane z muzyką, nie tylko w kwestii rytmu, ale przede wszystkim nastroju. Każde wideo tego zespołu stanowi dzieło sztuki samo w sobie (co osiągnęło kulminację w "The Wall" Alana Parkera, gdzie cały film stanowi jeden wielki teledysk...). A na symbolice w teledysku można sobie aż zęby połamać :)

Numer dwa... Mógłbym znaleźć jakiś kolejny teledysk Pink Floyd, ale wtedy byłoby to zbyt nudne. Uznałem więc, że umieszczę tu Dire Straits z ich teledyskiem do piosenki "Brothers In Arms":



Po prostu poezja. Jeden z najpiękniejszych teledysków, jakie znam - świetny od założenia przez wykonanie do końcowego efektu. Zdumiewające, biorąc pod uwagę, że parę wideoklipów Dire Straits ("Tunnel of Love" lub "Romeo and Juliet") używam regularnie do obrazowania, jak można zepsuć piosenkę filmem ;). Polecam obejrzenie dwóch wspomnianych - bardziej docenia się wtedy skok jakości przy "Brothers In Arms".

Wreszcie, docieramy do miejsca pierwszego i tutaj nie mam wątpliwości. Od początku, gdy tylko wpadłem na pomysł zrobienia tej listy, wiedziałem, że ten teledysk wyląduje na pierwszym miejscu. Jedynka - Pink Floyd: "High Hopes":



Powstały interpretacje powyższego teledysku na miarę utworów poetyckich (widziałem część w encyklopedii Pink Floyd, a wiem, że jest jeszcze trochę). Pomijając fakt, że sam utwór "High Hopes" lubię bardzo, to teledysk bez wątpienia zasługuje na uwagę. Nie będę się powtarzał - to, co warunkuje wybór tego teledysku opisałem już przy okazji "Shine On You Crazy Diamond" - w "High Hopes" osiąga to tylko wyższy poziom.

Uffff... Udało się mniej więcej poskładać tę krótką listę, choć zaraz po skończeniu pracy opadły mnie wątpliwości, czy nie pominąłem czegoś ważnego, albo nie popełniłem błędu przy kolejności... Jednak wątpliwości było tak dużo, że postanowiłem ostatecznie nie zmieniać niczego - wyjdzie w praniu ;). Oczywiście, teledysków są tysiące i zawężenie ich listy do pięciu przypomina raczej groteskowy żart niż sensowną pracę - spodziewam się (więcej - mam nadzieję), że w komentarzach zostaną przypomniane inne klipy zasługujące na uwagę, a ja ostatecznie wyjdę na półgłówka (de gustibus non est disputandum, ale każdy wie swoje :P ). Cóż, taka praca, sam się prosiłem...

2007/10/09

Dziękujemy!

W imieniu całej redakcji chciałbym w tym miejscu podziękować zespołowi Appleseed, który napisał o nas biuletyn. Jesteśmy wdzięczni tym bardziej, że nigdy nie mieliśmy możliwości zaistnieć w szerszym gronie, gdyż dotychczas grupa ludzi komentujących i wyrażających swe zdanie na nasz temat ludzi mieściła się jedynie w gronie naszych znajomych.

Dziękujemy raz jeszcze i cieszymy się, że nasza radosna, amatorska twórczość przypadła Wam do gustu.

2007/10/06

Riverside w Poznaniu - krótki opis wrażeń osobnika spod barierek

Wygląda na to, że wracamy do czynnej działalności, więc wypadałoby coś napisać. A jest o czym pisać, bo tak się składa, że korzystając z przeprowadzki do innego miasta udało mi się trafić na koncert Riverside w Eskulapie.

Sam Eskulap jako klub wydaje się duży, choć muszę przyznać, że sala koncertowa jest jakaś taka... dziwna. Scena znajduję się przy dłuższej ścianie, a sama sala wydaję się być niezbyt dużym obiektem (choć to może przez tę scenę... ;)). Dotarłem tam na jakieś 40 minut przed rozpoczęciem koncertu i ku mojemu zdziwieniu było tam prawie pusto... Długo się nie namyślając od razu stanąłem przy barierkach, by mieć jak najlepsze pole widzenia. Oto co zaobserwowałem stojąc w tym pierwszym rzędzie...


Koncert otworzyła poznańska grupa Appleseed. Fajne brzmienie gitar, muzyka raczej alternatywna, a kolega stojący obok stwierdził, że "to takie indie". Może i indie, ale tylko w tym jednym utworze, bo później było to:

Aż mnie zamurowało... te organy (aka "szczerbata krowa"), to co zrobił gitarzysta, Sidbartkiem zwany... Muszę przyznać, że wyszło bardzo "flojdowato", a dla młodego zespołu nie ma chyba lepszej rekomendacji, niż porównanie do PF. Po tym utworze, jakby ktoś powiedział, że oni grają progresywny rock to też byłby w błędzie! Niedługo po tych progresywno-psychodelicznych szaleństwach, można było usłyszeć z lekka postrockową gitarę... Tak zróżnicowanego koncertu to dawno nie widziałem :)


Teraz przyszła kolej na support Riverside na całej trasie, czyli Totentanz. Zespół ten, bardzo promowany przez swego wydawcę - Mystic, okrzyknięty został nawet na ulotce włożonej do płyty Riverside "największym objawieniem polskiej sceny rockowej". No cóż... wrażenie mam takie, że jest to tylko hasełko reklamowe, bo tarnowski zespół okazał się po prostu zespołem grającym mało odkrywczy hard rock, więc takie teksty to mogliby sobie darować. Opisując dokładniej ich występ to było to z pewnością mocne uderzenie, ale zarazem nużące mocne uderzenie. Innymi słowy jest to przeciwieństwo występu młodych poznaniaków, jeśli chodzi o zróżnicowanie. Po prostu wtórne granie na tzw. jedno kopyto. Raptem podobały mi się 2 kawałki: zaczynająca ich koncert Eutanazja (do posłuchania na myspace) i Zawołać. Trudno. Spodziewałem się więcej.

No i Riverside. Zanim posprzątali scenę i rozstawili sprzęt to trochę minęło, ale czas umilał po prostu fenomenalny instrumentalny utwór warszawiaków. Niestety nie znalazł się on na jednopłytowej wersji Rapid Eye Movement. Być może jest na dwupłytowej wersji, o której istnieniu dowiedziałem się dopiero na koncercie (tak to bym poczekał z zakupem wersji z 1 CD...). Występ gwiazdy wieczoru otworzyły utwory Beyond the Eyelids i Rainbow Box z nowej płyty. Myślałem, że pójdą w ślady Porcupine Tree i zagrają REM w całości, ale prócz tych 2 utworów pojawił się tylko singlowy 02 Panic Room i Ultimate Trip. Szkoda, że nie było utworów z części Fearland z nowego albumu, ale to przeboleję. Ogólnie zagrali dużo z poprzednich płyt. Za to pojawiły się Riverside'owe klasyki, jak m.in. Loose Heart, czy Conceiving You, a także masa utworów z Second Life Syndrome - np. tytułowy, Volte-Face, I Turned You Down. Ogólnie masa dobrego grania spod znaku Rzekostrony.


Na bardzo duży plus należy zapisać kontakt Mariusza Dudy z publicznością (w przeciwieństwie do poprzedniego koncertu Riverside, na którym byłem). Bardzo często rozmawiał z ludźmi, raz nawet instruował nas, jak mamy śpiewać w Conceiving You robiąc za chórek ;). Przedstawiąjąc kolejny utwór wynikła pewna zabawna sytuacja. Wyglądało to mniej więcej tak

M.D: (tutaj opowiada, że ten utwór miał nazywać się Dance With The Shadow część 2, ale jednak tak się nie stało)... no i zostało Parasomnia...
Publiczność: [niemrawa reakcja]
M.D: (po chwili) ... no i zostało Parasomnia...
Publiczność: [trochę żywsza reakcja]
M.D: (po chwili)... następny utwór nazywa się Parasomnia

Na minus można zapisać: gorący klimat. I wcale nie mówię tu o klimacie w przenośni... Ponadto życzyłbym sobie więcej solówek. Racja były jakieś niezamierzone wcześniej elementy utworów, ale jako takich solówek było mało. Za mało. Ale to jedyna wada tego wieczoru, jeśli chodzi o warstwę muzyczną.

PS. Więcej zdjęć możecie zobaczyć TUTAJ.

2007/10/04

Coś z nami nie tak...

Przeganiając powakacyjnego lenia, wypada zabrać się za bardziej twórcze czynności niż... nie pisanie o muzyce. Myly Państwo, proszę potraktować ten wpis jako przystawkę do tekstów, które zaczną się tu pojawiać już trochę częściej niż raz na miesiąc.

O Electric Six napiszę dłuższy tekst z pewnością, w przyszłości bliższej bądź dalszej, na razie proponuję zapoznać się z całkiem amatorskim klipem [acz z udziałem wokalisty zespołu] do utworu "There's Something Very Wrong With Us So Let's Go Out Tonight" [sam tytuł powinien dawać pewne wyobrażenie o Szóstce z Detroit]. Po prostu obejrzyjcie go do końca, dalsza notka już w komentarzu...

2007/07/21

Teledyski z historią w tle

Dzięki Arturowi Rojkowi z Myslovitz i tworzonemu przez niego Off Festivalowi, przybliżyłem sobie twórczość brytyjskiego post rockowego zespołu - iLiKETRAiNS. Zaciekawiony trafiłem ze strony tego właśnie festiwalu (na którym to młodzi Brytyjczycy wystąpią) na ten oto teledysk:



Szczególnie urzekło mnie to, że teledysk do Terra Nova odwołuje się do wydarzeń historycznych, mających miejsce w 1912 roku na Antarktydzie, a głównym bohaterem jest Robert Falcon Scott i jego wyprawa. Do dochodzi niesamowite wykonanie tego dzieła...

Pod wielkim wrażeniem teledysku do Terra Nova szukałem dalej i znalazłem to:



Z kolei ten opowiada o morderstwie premiera Wielkiej Brytanii - Spencera Percevala, który zginął z ręki zdesperowanego Johna Bellinghama.

Pierwszy raz zdarzyło mi się, że muzyka i teledyski sprowokowały mnie do poszukiwań na temat tego co przedstawiają. Poza tym pierwszy raz spotkałem się z muzyką tak silnie osadzoną w realiach historycznych i poruszających te tematy z należytym szacunkiem jak w przypadku Scotta. Wielki szacunek dla iLiKETRAiNS za to, że postanowili zawrzeć kawałek historii swej ojczyzny w ich twórczości.

PS. Więcej lektury odnośnie tła historycznego utworów iLiKETRAiNS można znaleźć w specjalnym dziale na ich stronie.

2007/07/12

Czynnik ludzki

Ostatnio napisałem posta o moich wrażeniach z koncertu Pure Reason Revolution i Porcupine Tree, lecz skupiłem się głównie na aspekcie muzycznym. Sądzę, że powinno się także zaznaczać czynnik ludzki, czyli przeróżne zachowania niektórych widzów, które mogą skutecznie zniechęcić do danego koncertu...

Jako przykład czynniku ludzkiego koncertów przytoczę autentyczne sytuacje jakie udało mi się zaobserwować. Tuż po koncercie supportującego zespołu, zauważyłem, iż 2 osoby skutecznie się przepchały przez cały tłum po to by sobie stanąć blisko sceny. Moje oburzenie było tym większe, iż osobnicy Ci nie powiedzieli ani słowa i stanęli tuż przed nosami osób, które swoje się nastali by być w danymi miejscu jak gdyby nigdy nic... W sobotę zauważyłem, że od koncertu PRR przesunąłem się mimowolnie jakieś 1,5 metra do tyłu... Rzeczą powszechnie spotykaną jest także wpychanie się do kolejki przed koncertem. Ponadto irytującą rzeczą jest śpiewanie widzów wraz z artystą (zwłaszcza w wielkim tłumie). Pal licho, gdy wszyscy śpiewają, ale gdy nikt tego nie robi jest to wielce wkurzające. Jeśli o to chodzi to szczytem było śpiewanie fana wraz z Davidem Gilmourem fragmentu z Wish You Were Here (coś w stylu tarara-rara ;))...

Naprawdę nie wiem czy ludzie stracili już całkowicie wyobraźnię i poczucie empatii. Śmiem twierdzić, że gdyby ktoś też wepchnął się przed osoby, które robiły to samo byłyby wielce oburzone...

2007/07/09

Klasyka umiera?...

Ostatnio uderzyło mnie w kontaktach z moimi znajomymi, jak wielką niepopularnością cieszy się obecnie muzyka klasyczna. Oczywiście, każdy ma prawo do własnego gustu, preferencji, blablabla, ale jest różnica pomiędzy "nie lubieniem" jakiegoś określonego gatunku, a odruchowym krzywieniu się na jakiekolwiek tylko napomknienie nim. Jasne, nie mówię, że wszyscy powinni nagle zachwycać się IX Symfonią Beethovena od pierwszej nuty do ostatniej, bo to byłaby kolejna skrajność. Jednak wielu (najczęściej tych mniej uważnych) słuchaczy ignoruje fakt, że bardzo dużo nowoczesnej muzyki wyrosło na pewnych powiązaniach z muzyką klasyczną. Taki Ritchie Blackmore otwarcie przyznawał, że z klasyki czerpał swoje największe inspiracje - i było fajnie, dopóki nie przekroczył granicy i nie założył Blackmore's Night, choć nawet teraz zdarzają się w dorobku tego zespołu bardzo dobre kawałki...

Nie chodzi mi nawet o to, żeby wszystkim się muzyka klasyczna podobała, ale ucieszyłbym się, gdyby przestano ją deprecjonować niejako "z zasady" - znam ludzi, którzy na samo słowo "klasyka" krzywią się i jęczą: "Jakiej ty badziewnej muzyki słuchasz!". Paranoja. Trudno mi zrozumieć, jak można zrównać dorobek kilkuset lat muzyki z takim hip-hopem albo disco polo (bo tylko tego rodzaju gatunki muzyczne spotykają się w pewnych kręgach z równą odrazą), gdy mimo wszystko trudniej jest napisać symfonię albo nauczyć się grać na skrzypcach, niż machnąć parę akordzików na keyboardzie i dorobić ckliwy tekst. Odrobina szacunku dla innego gatunku muzyki - o to mi chodzi. Ja też mogę ustosunkować się życzliwie do utworu rapowego, jeśli czuć w nim głębię i jakiekolwiek zacięcie artystyczne (choć ogólnie rapu nie trawię). Nie będę go puszczał w odtwarzaczu, ale nie będę krzywo patrzył na kogoś, kto tak robi.

A odnośnie inspiracji klasycznych, parę przykładów by się przydało, tak na zakończenie. Chyba najbardziej wyrazista jest interpretacja utworu klasycznego - Kanonu D-dur Johanna Pachelbela na gitarę elektryczną - utwór bardzo popularny wśród "internetowych" gitarzystów. Został on zaaranżowany przez niejakiego Jerry'ego Chang - gitarzystę z Tajwanu i uzyskał dosyć pokaźną sławę. Brzmi on tak:



Poza tym mamy bardziej "dzikie podejście" - tutaj Ritchie Blackmore i zespół Rainbow:



I na koniec dosyć już luźne nawiązanie - radzę zwrócić uwagę na wstępną partię gitarową w Anyi zespołu Deep Purple, która bardzo wyraźnie zdradza swoje klasyczne korzenie (aczkolwiek samo wykonanie utworu znalezione przeze mnie na YouTube.com nie jest najlepsze, starczy jednak jako przykład):

Jeżozwierze, powody, drzewa i inne rewolucje

07.07.07 odbył się koncert Porcupine Tree wraz z Pure Reason Revolution w krakowskiej Hali Wisły. Miejsce niepozorne i raczej nie przystosowane do koncertów, zapełniło się do połowy (+całe trybuny) do godziny 20 fanami rocka progresywnego. Jako świadek tamtych wydarzeń mogę z całą pewnością zakładać, że nie wyszli stamtąd zawiedzeni.



Cały koncert zaczął się praktycznie równo o godzinie 20 od występu Pure Reason Revolution. Na początku było dosyć dziwnie, gdyż dach hali, przepuszczał światło dzienne, toteż jak na koncert było stosunkowo jasno. Oczywiście nie przeszkadzało to w odbiorze świetnego występu brytyjskiego kwartetu. Setlista w bardzo niewielkim stopniu różniła się od tej zaprezentowanej w Warszawie, gdzie PRR poprzedzili występ Blackfield. Można to w sumie odebrać jak wadę ich występu, ale jeśli już, to jest ona jedyna. Pure Reason Revolution zaczęli od mocnego uderzenia, czyli od In Aurelia, ze świetnym otwarciem koncertu na perkusji przez Paula Glovera. Zestaw piosenek uległ zmianie dopiero po utworze Borgens Vor, gdyż PRR zaprezentowali nowy materiał. Był to utwór Deus Ex Machina, który bardzo przypadł mi do gustu, głównie ze względu na natężenie muzyki elektronicznej w tym utworze, zapewnionej przez Chloe Alper, która odłożyła bas na ten utwór. Ogólnie Deus Ex Machina to spora dawka bardzo energicznej muzyki, właśnie z dużo dozą elektroniki. Dobre wrażenie sprawił też na mnie właśnie Paul Glover, dla którego było to pierwszy utwór, w którego komponowaniu wziął udział (przy nagrywaniu poprzedniego materiału perkusistą był brat lidera zespołu - Andrew Courtney). Reszta koncertu to w sumie bardzo skuteczna rozgrzewka przed nowym, nieco ostrzejszym materiałem, gdyż kolejne kawałki jak Bright Ambassadors of Morning, The Twyncyn/Trembling Willows, czy choćby Voices In Winter/In the Realms of the Divine nie należą do najspokojniejszych ;). Podsumowując, Pure Reason Revolution, pomimo średniego nagłośnienia (choć i tak było o niebo lepsze, niż to co pokazali w Proximie w lutym), wypadli znakomicie i udowodnili tym samym, że coraz śmielej pukają do drzwi wielkiej muzyki.



Teraz kolej na gwiazdę wieczoru. Porcupine Tree zaczęli od tytułowego utworu z najnowszej płyty. Po tym kawałku Steven Wilson zapowiedział, że zagrają nową płytę w całości, a póżniej po krótkiej przerwie odbędzie się reszta koncertu, co było swoistym zaskoczeniem dla mnie, gdyż z czymś takim spotkałem się wcześniej tylko na koncercie Davida Gilmoura. Ogólnie rzecz biorąc, Fear of a Blank Planet wypadło raczej średnio. Było kilka świetnych momentów jak na przykład Anesthetize i Sleep Together, ale już tytułowy utwór, czy choćby My Ashes wypadło jak na mój gust średnio. Za to druga część koncertu to prawdziwie genialny koncert. Porki zagrali utwory, które albo dotychczas nie były grane na koncertach, lub były grane bardzo dawno. Dlatego też usłyszeliśmy takie utwory, jak Lightbulb Sun, Sever, czy kawałki odrzucone z sesji do poprzednich płyt jak: Half-Light, Drown With Me, Mother and Child Divided. Nie zabrakło również Open Car i Halo, na których spora część hali śpiewała razem ze Stevenem. To właśnie ten świetny kontakt pomiędzy zespołem, a publicznością sprawił, że ten koncert miał niesamowity klimat. Zamykające cały występ Trains i Halo, tylko spotęgowały moje poczucie satysfakcji.



Słowa pochwały należą się także za oprawę wizualną koncertu. W trakcie grania całego Fear of a Blank Planet ukazywały się na ekranie filmy przygotowane przez Lasse Hoile'a, Granta Wakefielda i przede wszystkim kapitalny film do Sleep Together wykonany przez Przemysława Vshebora ze znanymi nam już z poprzedniej trasy "robocikami" ze Start of Something Beautiful. Dzięki temu momentami oglądało się z zapartym tchem, nie tyle poczynania muzyków, co właśnie to co było wyświetlane na ekranie.

Kończąc moje wywody, chciałbym stwierdzić, że jako pierwszy koncert, w którym znałem i ceniłem i gwiazdę wieczoru, i support, wypadł on świetnie. Każdy fan progresywnego grania, który nie poszedł na ten koncert z przyczyn zależnych od siebie powinien żałować ;).

2007/06/30

Festiwal na miarę naszych czasów

W tej chwili pod Gdynią ma miejsce największy w historii polskiego przemysłu muzycznego festiwal, czyli Heineken Open'er Festival. Na lotnisko w Babich Dołach suną niezliczone masy ludzi, MTV co godzinę przenosi się na teren festiwalu, radiowa Trójka przeniosła się z Myśliwieckiej do Babich Dołów, tak więc można stwierdzić, że Open'er to wielkie święto muzyki w naszym kraju. Potężny sponsor gwarantuje, że można zobaczyć tam gwiazdy muzyki wszelkiej maści, tak więc każdy powinien znaleźć coś dla siebie.

No właśnie... Nie od dziś wiadomo, że jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego, a w tym wypadku mamy do czynienia z muzyką od klubowego grania, przez hip hop i muzykę jaką gra Bjoerk (scharakteryzować tego nie sposób ;)), po rock i liczne jego odmiany. I tak się właśnie zastanawiam do kogo adresowany jest ten festiwal? Na pewno nie dla ludzi "muzycznie jednokierunkowych", bo po to, żeby pójść na 2 koncerty (a resztę traktować jako dodatek) jakiś interesujących daną osobę zespołów trzeba wydać ponad 200 zł i jechać przez pół Polski, czy nawet więcej...

Może po prostu moje zainteresowania muzyczne nie są tak szeroko rozwinięte (lubię rocka, ale szczerze powiedziawszy o Sonic Youth niewiele wiem, a z Bloc Party nigdy nie miałem jakiegoś większego kontaktu), żeby pojąć fenomen tego festiwalu. Być może, żeby poznać odpowiedź muszę poczuć klimat wielkiego festiwalu, a póki co nie było mi to dane. Teraz przyszło mi tylko czekać na to, iż organizatorzy utrafią w gusta tak ograniczonej gatunkowo osoby, jak ja.

2007/06/20

Autko się pali, tym razem w wersji studyjnej



Nazwa zespołu
: The Car Is On Fire
Nazwa płyty: Lake & Flames
Rok wydania: 2006
Skład zespołu: Jakub Czubak, Borys Dejnarowicz, Krzysztof Halicz, Jacek Szabrański
Gatunek: rock alternatywny
TCIOF w Internecie: Oficjalna strona, Myspace, Forum

W sobotę po koncercie, enderfield stwierdził, że to dziwne, że o tym zespole jeszcze nic nie było napisane na naszym blogu. Ta chwila jest dobrym momentem by to zmienić.

Powodów niepojawienia się tutaj było kilka. Pomijam, już względy typu brak czasu, czy brak chęci do pisania czegokolwiek. Chodzi tu o rangę w moim życiu muzycznym jaką pełnili "Carsi" do czasu ich koncertu w ramach IV Nocy Kulturalnej w Częstochowie. Traktowałem tę płytę jako swoisty przerywnik w słuchaniu nowej płyty Porcupine Tree, Yanna Tiersena, czy choćby kolejnych składanek The Silent Ballet, toteż ta płyta nie zagrzała jakoś szczególnie długo miejsca w odtwarzaczu. Być może było to spowodowane koncertem ze stycznia, na który wybrałem się tylko dlatego, że nic innego się nie działo, a The Car Is On Fire kojarzyłem ze składanki minimax pl II. Może niezbyt szczególne wrażenie sprawił fakt, że na koncercie było skandalicznie mało osób (około 30 na oko), a także to, że lepsze wrażenie zrobili na mnie niemieccy goście The Car Is On Fire - zespół monophox. Na ich kolejny koncert wybrałem się w podobnych okolicznościach, choć do tego doszła również chęć spotkania z forumowiczami TCIOF. No cóż... nie żałuję tego, że znalazłem się wtedy na ich koncercie, bo to był przełom w moim postrzeganiu zespołu - być może przez lepsze nagłośnienie, zdolny byłem zauważyć więcej swoistych smaczków, tym razem mogłem porównać wersje koncertowe z albumowymi, co dało mi dużo frajdy. Ponadto, od soboty "Carsi" ciągle chodzą mi po głowie (zresztą nie tylko mi, z tego co zauważyłem ;)), a to tylko dobrze o nich świadczy.

The Car Is On Fire w Częstochowie

Zatem do rzeczy. Muzykę TCIOF można krótko scharakteryzować, jako alternatywa rodem z Wysp Brytyjskich - chwytliwe granie na gitarze, rytmiczny bas, dodatkowo klawiszowe tło i przewijające się przez utwory sample, które bardzo dobrze wpływają na zróżnicowanie materiału na tej płycie.

Lake & Flames otwiera krótki, ale bardzo zapadający w pamięć utwór The Car Is On Fire Early Morning Internazionale, głównie przez to, że ma w sobie masę energii co pozytywnie nastawia na resztę albumu (polecam szczególnie zwrócić uwagę na ten utwór w wersji koncertowej). Następnie słyszymy charakterystyczny początek singlowego utworu Can't Cook (Who Cares?) (który notabene w bardzo zabawny sposób sparodiowali Mitche w trakcie sobotniego koncertu), który zwiastuje, że przez następne 3 i pół minuty będziemy mogli usłyszeć Carsów w wydaniu bardziej elektronicznym. Trzeci utwór to króciutki dziwoląg, będący jak gdyby zapisem próby (co można zauważyć po jakości nagrania). To samo można powiedzieć o utworze Stockholm. Cóż oba utwory do mnie nie przemawiają i słuchając płyty często je pomijam, gdyż według mnie niewiele wnoszą do albumu jako całości.

Opisywanie tutaj każdego utwory nieco mija się z celem, gdyż jest ich, aż 23. Powiem tylko, że płyta jest bardzo różnorodna, głownie przez to, że każdy z członków zespołu udziela się wokalnie (choć perkusista - Krzysztof Halicz raczej w nieznacznym stopniu), toteż można spotkać częste zmiany wokalisty, czy to w trakcie utworu, czy w kolejnej piosence na płycie. Powoduje to swoiste zaskoczenie. Świeżość tej płyty to również zastosowanie obok gitarowych partii, muzykę elektroniczną, czy choćby graną na instrumentach dętych, czy chwilowe przeplatanie się perkusji samplowanej z tradycyjną. Do moich ulubionych kawałków na tej płycie należą: The Car Is On Fire Early Morning Internazionale, Parker Posey, Ex Sex Is (Not) The Best (Title), Oh Joe, Love i Got Them CDs Babe, Thanks a Bunch z wczesno-progresywno-psychodeliczną końcówką. Oczywiście reszta utworów jest także ciekawa i warta uwagi słuchacza.


Oh, Joe - IV Noc Kulturalna

Kolejną rzeczą wartą uwagi są umiejętności tego warszawskiego kwartetu. Szczególnie podoba mi się linia basu, choć trzeba też przyznać, że perkusja i gitara stanowiąca tło dla gitary rytmicznej też są wysokich lotów.

Panie i Panowie, być może jesteśmy świadkami kształtowania się jednego z głównych "produktów" eksportowych polskiej sceny muzycznej.

PS. Zdjęcia z IV Nocy Kulturalnej mojego autorstwa możecie zobaczyć tutaj, a tutaj autorstwa licznych częstochowian.
Linki do filmików znajdziecie w tym temacie TCIOFowego forum.

2007/06/17

Autko się pali, panie Mieciu!

Wrócilim dziś z Enderfieldem od Leszka, który zaprosił nas na IV Noc Kulturalną, która odbywała się w Częstochowie. Ponieważ kultura częstochowska kojarzy nam się obu generalnie ze złą poezją, nie odmówiliśmy sobie przyjemności pojechania na miejsce i zobaczenia, z czym się pod Mountbrightem kulturę je.

Cóż, pozostaje zazdrościć, że czegoś takiego nie robi się u nas albo przynajmniej w Katowicach. Centrum miasta żyło do późnej nocy, było sporo rockowego grania, występowały teatry, były pokazy filmów, z ratusza produkowały się śpiewaczki operowe, w klubach łomotał bicik i ogólnie wyglądało to naprawdę wesoło. My skusiliśmy się na imprezę na podwórku klubu Carpe Diem, gdzie występowały zespoły The Car Is On Fire oraz Mitch And Mitch.

Tych pierwszych znam generalnie z Leszkowych eposów o polskich herosach rocka, słyszałem jakieś szczątki kawałków, jednak jakoś nigdy nie poczułem się powalony płonącym autem na kolana. Mitchów kojarzę z niesamowicie obciachowego plakatu, który wisiał swego czasu w różnych miejscach Katowic i który sugerował dość porąbaną i abstrakcyjną muzyczną zabawę. Zresztą, okres kiedy widziałem ten plakacik upłynął na moim roku pod znakiem perwersyjnej fascynacji The Syntetic i niejakim Miszczem Pawarotim, więc każdy nie-całkiem-normalny zespół traktowałem w kategoriach czystego wygłupu i prowokacji.

No ale do rzeczy. Przyszlim - na scenie produkował się trzyosobowy skład z samplowaną perkusją, który Leszek zaanonsował, jako W Dobrej Wierze. Nazwa sugerowała coś w rodzaju oazowego big bandu i tak to trochę wyglądało. Gitarzysta wyglądał jak skrzyżowanie tego nie-łysego kolesia z Kombii z basistą z teledysku "Lubelski Full". Dziewczyna przy mikrofonie sprawiała bardzo miłe wrażenie estetyczne - niestety psuła je niemiłosiernie naiwnymi tekstami piosenek oraz jeszcze gorszymi pogaduszkami do publiki. Bleeee, jeżeli do kilkudziesięciu stojących dość obojętnie osób mówi się sto razy na sekundę, że są niesamowite, to coś tu trąci fałszem. Jedyny utwór, jaki naprawdę mi się spodobał, to instrumentalne dziełko na dwie gitary (drugim gitarzystą był, podobno, wokalista Kombajnu Do Zbierania Kur Po Wioskach - w więc Star!). Aha - no i w trakcie dowiedzieliśmy się, że zespół zwie się Wyjebani W Dobrej Wierze. Było dużo śmiechu, a biorąc pod uwagę, jaki jest skład zespołu, nie wszystkie nasze żarty nadają się do powtórzenia.

OK, to wtopę mamy już za sobą, teraz będzie tylko lepiej. The Car Is On Fire okazali się być całkiem zgrabnym zespołem - chłopaki naprawdę umieją grać, mają dobry kontakt z publicznością (chociaż zapraszanie rozszalałej bandy na scenę to nie był najlepszy pomysł) i ogólnie dobrze się ich słucha. Co prawda, jak zwykle musiałem ponarzekać, że za mało jest tam "cichego" grania, że wszystkie utwory są w gruncie rzeczy podobne i że śpiew mógłby być staranniejszy, ale dammit Janet, nie wszyscy rodzą się Flojdami na samym starcie. Jak na młody polski zespół jest naprawdę nieźle.

Przyszła pora na Mitch And Mitch. Szczerze mówiąc, im bliżej było tego koncertu, tym bardziej się napalałem. Sam nie wiem czemu - chyba chciałem zobaczyć taki rockowy kabaret. No i było super. Koncert okazał się poważniejszy, niż myślałem, ale to nie znaczy, że nie było zabawnie. Chłopaki trochę się powygłupiali ("KARATE! PORNO!") i poużywali sobie na obsłudze technicznej rodem chyba z Nepalu (ileż można podłączać jeden syntezator??). Przede wszystkim jednak, pokazali, że naprawdę potrafią grać. Kompozycje, mimo, że miały miejscami trochę zamierzenie kiczowaty posmak (te syntezatorowe cymbałki... ;) ), to jednak miały w sobie coś fajnego. Ej, te zmiany rytmu, te nagłe przejścia to jakieś takie yesowo-progresywne jakieś... Herezja? Może, ale to tylko dobrze świadczy o Mitchach. Warto posłuchać. Zresztą gitarzysta The Car Is On Fire, który z pierwszego rzędu obserwował koncert miał minę świadczącą, że też mu się podobało.

W dobrej wierze wszystkim!

2007/06/14

Nieodkryte opowieści z Kalifornii


Nazwa zespołu: California Stories Uncovered (Tczew, Polska)
Nazwa płyty: .ep
Rok wydania: 2007
Skład zespołu: Mikołaj Motylski, Mateusz Szymański, Jakub Litwiński, Eugeniusz Suchowarow, Aleksander Neumann
Gatunek: post rock


Zacznę ten wpis od ponownego powołania się na historię, związaną z myspace, o którym trąbiliśmy już wielkokrotnie. Otóż pewnego dnia, zgłosił się do mnie postrockowy zespół Nomeolvides. Ich muzyka bardzo mi się spodobała, a kraj z którego pochodzą, czyli Wenezuela, pobudził mnie do refleksji nad polskim post rockiem. Niestety, nigdy nie słyszałem o jakimś przedstawicielu tego gatunku pochodzącego z kraju nad Wisłą i już powoli zaczynałem wątpić, czy w ogóle ktokolwiek w Polsce gra post rocka.

Odpowiedź nadeszła jakiś czas później, gdy ustawiając sobie budzik, usłyszałem w Trójce, w programie prowadzonym przez Piotra Stelmacha jakieś post rockowe dźwięki. Zaciekawiło mnie to i spodobało mi się, więc tym większe było moje zaskoczenie, gdy usłyszałem, że zespół California Stories Uncovered, który grał owy utwór pochodzi z Polski. Później potoczyło się już z górki - najpierw trafiłem na ich dopiero co powstały profil myspace, a później nabyłem ich EP, o której chcę się tutaj wypowiedzieć.

CSU na żywo (fot. Filip Maniuk)

Na początek warto zaznaczyć, że poszczególne utwory nie mają tytułów, toteż funkcjonują one w formie Untitled od 1 do 4. Rozpoczynający EPkę, utwór o numerze 1 pokazuje, że oprócz charakterystycznych postrockowych brzmień gitarowych, muzyka California Stories Uncovered obfituje także, w muzykę klawiszową. Utwór ten pozwolił zaistnieć tczewskiej grupie w środowisku postrocka, gdyż serwis muzyczny The Silent Ballet, umieścił właśnie ten kawałek na swojej internetowej składance opatrzonej cyfrą 4.

Untitled 2 to według mnie najlepszy utwór na całej płytce. Jest on najdłuższy, najbardziej rozbudowany i sądzę, że w nim najlepiej udało się muzykom utworzyć efekt budowania napięcia, korzystając z bardzo rytmicznej gry na perkusji, spokojnych wyciszeń tylko z pianinem, czy w końcu mocnego gitarowego uderzenia, które jest nieco zaskakujące, ale daje niesamowity efekt. Jak dla mnie jest to jeden z najlepszych postrockowych utworów, jakie w życiu słyszałem.

Kolejny, trzeci utwór to swoisty przerywnik, trwający tylko 2 minuty 50 sekund. Skoro był już opisany najlepszy utwór, to teraz czas na najsłabszy, którym jest według mnie Untitled 3. W ciągu tych niespełna 3 minut słyszymy powtarzający się motyw, który mam wrażenie, że "nie prowadzi do nikąd", bo utwór kończy się wyciszeniem i powtarzające się dźwięki gitary nie rozwijają się w coś innego (szkoda, bo ten motyw brzmi zachęcająco). Ogólną ocenę tego utworu, troszkę jeszcze psuje perkusja, która jak dla mnie nieco nie pasuje do całokształtu utworu.

Untitled 4, będący zarazem ostatnim utworem na tej EPce, to także rozbudowany kawałek. Mamy tu rozbudowaną linię melodyczną z gitarami, liczne przejścia i pauzy, świetną perkusję, różne efekty, czyli to co dobry post rock powinien zawierać.

Utwory 1 i 2 można przesłuchać, a także za darmo pobrać z ich profilu na myspace. Oprócz tego, znajduje się tam nagranie koncertowe i utwór demo.

Płytka ta jest co najmniej warta uwagi każdego fana post rocka i nie tylko. Tym bardziej należy zwrócić na nią uwagę, gdyż kosztuję niewiele, bo 10 zł, a jest pięknie wydana, jak na debiutancką EPkę. Wszyscy chętni zakupu, powinni się pośpieszyć, gdyż jest to limitowane do 300 sztuk wydanie. Szczegóły dotyczące zakupu znajdują się na oficjalnej stronie California Stories Uncovered w dziale Muzyka.

2007/05/31

Lost Children Net Label

Niezawodne, jeśli chodzi o przypadkowe wyszukiwanie ciekawych zespołów, czy innych zjawisk w muzyce, myspace.com zaprowadziło mnie pewnego dnia do strony Lost Children. Jest to mała wytwórnia płytowa działająca tylko i wyłącznie w Internecie. Jest to o tyle ciekawe zjawisko, że raczej Lost Children są mecenasami muzyki, niż wytwórnią, bo nie czerpią żadnych profitów z tego co robią. A robią wiele, bo wyszukują liczne młode zespoły, głównie z nurtu post rocka, czy eksperymentalnej muzyki instrumentalnej, by później udostępnić je w sieci, szerszemu gronie słuchaczy zupełnie za darmo.

Działania ze strony Lost Children są rzadkością w dzisiejszych czasach, w których to monopol na muzykę mają wielkie koncerny, które decydują czego będziemy słuchać danego lata i co stanie się przebojem. Lost Children wyszli na przeciw młodym zespołom, które grają muzykę ambitną i niełatwą w odbiorze, co dodatkowo utrudnia im zaistnienie w przemyśle muzycznym. Ponadto, ich działalność jest korzystna dla obu stron. Pracownicy tej wytwórni, jako przedsiębiorczy fani niszowej muzyki robią to tylko dla innych fanów i własnej satysfakcji, a zespoły mogą uzyskać rozgłos w odpowiednich środowiskach, który pomoże im zaistnieć w świecie muzyki.

Wszystkie pozycje wydawnicze Lost Children możecie znaleźć w tym miejscu, gdzie będziecie mogli też przesłuchać płyt przed pobraniem.

2007/05/23

Przedstawiamy: pg.lost

Kraj: Szwecja
Gatunek: post rock
Linki: http://www.myspace.com/pglost
Skład: Gustav Almberg, Mathias Bhatt, Martin Hjerstedt, Kristian Karlsson

Ten zespół to jedno z moich ostatnich odkryć. Pierwszy raz styczność z twórczością pg.lost miałem w niedzielę, kiedy to ukazała składanka The Silent Ballet IV (dostępna do ściągnięcia tutaj), na której oprócz uzdolnionych Szwedów jest także postrockowy zespół z Polski - California Stories Uncovered. Pierwszy raz mi się zdarzyło, abym słuchając jakiejś składanki zatrzymał się w pewnym momencie pod wrażeniem jednego z utworów. Tak było w przypadku pg.lost i ich utworu Yes I Am. Bardzo rzadko kiedy jakiś zespół zaczyna mi się podobać od pierwszego przesłuchania. Wcześniej zdarzyło mi się to chyba tylko w przypadku Explosions In The Sky i Yndi Halda.



pg.lost to jeden z fali nowych zespołów postrockowych, jednakże wyróżnia się spośród reszty dojrzałością kompozycji, a także dopracowaniem swoich utworów. Podoba mi się to, iż potrafią oni umiejętnie budować klimat kompozycji, poprzez balansowanie pomiędzy lekkim, nieco transowym post rockiem w stylu Explosions In The Sky, a ostrzejszym graniem w stylu Mogwai. Kunszt muzyczny pg.lost możecie również zaobserwować w poniższym fragmencie koncertu:


W najbliższym czasie zespół ma wydać EPkę, którą będzie można nabyć na ich stronie myspace.

2007/05/22

The Stone is Rolling...

Nie są to może najświeższe rzeczy, ale zauważyłem, że nie pisaliśmy dotychczas niczego dokładniejszego na temat koncertu The Rolling Stones, który ma się odbyć Torze Wyścigów Konnych w Służewcu (Warszawa). Oto link do artykułu na ten temat na stronie serwisu regionalnego Warszawa:
Serwis Regionalny Warszawa
Na razie zbyt wielu szczegółów nie ma, ale już wiadomo, że z biletami będzie dla niektórych krucho - 165 zł najtańsze... Poza tym zapowiada się przyzwoita widownia, bo 60 000 to już coś.
Miejmy tylko nadzieję, że tym razem koncert dojdzie do skutku - pamiętam, jak wkurzyłem się ostatnio, gdy występ odwołano z powodu kontuzji Keitha Richards'a... Ale bądźmy dobrej myśli ;)

Lato jakich mało

Tegoroczne 3 miesiące lata zapowiadają się niezwykle gorąco. I wcale nie chodzi mi tu o temperaturę powietrza (choć i ta powinna być wysoka), ale o emocje związane z koncertami, które odbędą się na terenie całej Polski.

Koncertową podróż warto zacząć już 1 czerwca, gdy w Warszawskim Torwarze zagra gwiazda rocka alternatywnego - zespół Placebo. Po tym rozpoczęciu z wysokiego, za 4 dni możemy się udać na Mystic Festival, na którym zagra legenda metalu - grupa Slayer. Miłośnicy bardziej progresywnego grania, wcale nie muszą czekać o wiele dłużej, bo już 12 czerwca do Spodka w Katowicach zawita Dream Theater. W tej samej chwili, w Sali Kongresowej wystąpią muzycy zebrani pod nazwą Gotan Project, którzy w umiejętny sposób łączą tradycyjną muzykę hiszpańską (choć w składzie żadnego Hiszpana nie ma) z nowoczesną muzyką elektroniczną. Następne 2 dni są gratką dla fanów ostrzejszych brzmień, bo zagra najpierw Pearl Jam z Linkin Park i Comą jako supportem, a dzień później w warszawskiej Stodole wystąpi grupa Type O Negative. Co ciekawe to jeszcze nie koniec atrakcji w tym miesiącu, a najlepsze dopiero przed Wami. 19 czerwca w Warszawie wystąpi popularna wokalistka i pianistka - Tori Amos, która niedawno wydała nowy krążek. Za 2 dni wystąpi w Chorzowie, legenda progresywnej muzyki, która powraca na scenę po blisko 10 letniej przerwie, czyli brytyjskie trio - Genesis. 24 dnia czerwca w stolicy dolnego Śląska wystąpi sam Iggy Pop z zespołem The Stooges, a tego samego dnia na koncert przyjedzie także Joe Cocker. Koncertowy czerwiec kończy się klimatami folkowymi, bo do Poznania na darmowy koncert przyjedzie amerykańska grupa Beirut. Na sam koniec został nam największy festiwal w Polsce, czyli Heineken Open'er Festival, na którym zagoszczą m.in. Bjoerk, Sonic Youth, Bloc Party, czy Muse. Ponadto będzie można zobaczyć tam najlepsze polskie zespoły sceny alternatywnej: The Car Is On Fire i Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach, a także inne ciekawe polskie grupy.

Lipiec nie obfituje już w tak dużą liczbę koncertów, ale zapowiada się naprawdę znakomicie. Na samym początku, 3 lipca, swój pierwszy koncert w Polsce zagrają Red Hot Chilli Peppers. 6 i 7 lipca na swe występy przyjedzie do Polski grupa Porcupine Tree z Pure Reason Revolution jak supportem, tak więc fani rocka progresywnego powinni być zadowoleni. W dniu drugiego występu PT, w Katowicach wystąpi zespół Korn, co zapewne usatysfakcjonuje liczną gromadę ich fanów w Polsce. Kolejna rockowa pozycja to słynny festiwal w Węgorzewie na Mazurach (12-14 lipca), w którym to jedną z głównych gwiazd będzie brytyjska grupa progresywna - Anathema. Równo 10 dni po rozpoczęciu tegoż festiwalu kończył się będzie w Wielkopolsce 3-dniowy festiwal w Jarocinie, którego największą gwiazdą jest formacja Archive. W kolejne dni to prawdziwa gratka dla fanów rocka mającego swe korzenie w latach '60. Mianowicie do Polski na 2 koncerty przyjedzie multiinstrumentalista John Mayall (22 lipca - Warszawa, 23 lipca - Poznań), zaś 25 lipca zagra zespół The Rolling Stones, którego nie trzeba nikomu przedstawiać.

Sierpień to miesiąc festiwali, takich jak: Przystanek Woodstock (3-4 sierpnia, Kostrzyn nad Odrą), Wrocław Summer Guitar & Folk Festival (Al Di Meola, 11-12 sierpnia), Metal Hammer Festival (Tool, Chris Cornell, 12 sierpnia, Katowice), Off Festival (17-19 sierpnia, Mysłowice), Coke Live Music Festival (Lily Allen, Faithless, 24-25 sierpnia, Kraków), "Muzyka z oblęzonego miasta (m.in. Bob Geldof, 30 sierpnia - 2 września, Lubin). Ponadto warto zanotować sobie w kalendarzu, że 15 sierpnia w Operze Leśnej w Sopocie wystąpi popularny zespół progrockowy - Jethro Tull.

Tak dużego wysypu koncertów w swoim życiu jeszcze nie widziałem. Jest to zjawisko zarówno zaskakujące, ale i cieszące mnie tym bardziej, że artyści w końcu zaczęli doceniać Polskę, jako pełnoprawny kraj, a czasami nawet stały punkt (jak w przypadku Porcupine Tree, czy choćby Archive) w rozkładzie ich tras koncertowych.

2007/05/21

Celtowie atakują!

Wczoraj zajrzałem na Youtube, szukając jakichś filmów do "May It Be" Enyi (taki mały świrek od kiedy po raz kolejny przeczytałem "Władcę Pierścieni" i zdałem sobie sprawę, że widziałem tylko jeden z trzech filmów...). Przede wszystkim ciekaw byłem, czy znajdę jakieś wersje koncertowe, bo Enyi słucham bardzo rzadko i właściwie niewiele się nią interesuję na co dzień. Oto co wpadło mi w łapska:


Naturalnie, spodobało mi się. Głos bardzo ładny, do tego orkiestra - słowem, interesujący pomysł. Poszperałem dalej na tym naszym niezastąpionym serwisie i dokopałem się na przykład do czegoś takiego:


Robi się ciekawie. Co prawda, dobrałem przykłady tak, powiedzmy, niefortunnie, że widać na nich tylko jedną wokalistkę, ale tak naprawdę jest ich więcej. Zespół (że pozwolę tak sobie to nazwać) zwie się "Celtic Woman" (strona MySpace), pochodzi z Irlandii (czego łatwo domyślić się po repertuarze) i stanowi połączenie wokalu kilku (sześciu, o ile dobrze się orientuję) kobiet z orkiestrą. Pomysł bardzo dobry, muzyka irlandzka zrobiła na świecie sporą karierę, a jak widać na załączonych klipach - wykonanie także niczego sobie. Cóż, ja z pewnością dalej poszperam i zainteresuję się tym zespołem - i polecam to także wszystkim innym sympatykom muzyki irlandzkiej...

PS dla ddawwidda: Tak, wrażenia estetyczne są także jednym z elementów przekonujących mnie do "Celtic Woman", ale nie jedynym :P

2007/05/11

Nowe wieści z Jeżozwierzowego podwórka

Dzisiaj świat ujrzała wiadomość, że supportem Porcupine Tree w trakcie letniej trasy koncertowej po Europie będzie Pure Reason Revolution. Młody, progresywny zespół z Wielkiej Brytanii znany jest szerszej publiczności w Polsce dzięki poprzedzaniu koncertu innego projektu Stevena Wilsona - zespołu Blackfield w lutym tego roku.

Pamiątka z ostatniej trasy po Europie: Blackfield + Pure Reason Revolution wraz z ekipami

Miejmy nadzieję, że tym razem PRR zaprezentują lepszy dźwięk niż we warszawskiej Proximie, gdzie ledwo co słychać było wokal, co miłościwie nam blogujący ddawwidd skwitował "Dopiero teraz słyszę, że ona ma ładny głos" (o Chloe Alper, która mówiła "Thank You" po zagraniu któregoś z utworów). Wiem, że takie już są prawa przemysłu muzycznego, że support ma o wiele gorsze brzmienie, ale nadzieję, że to się zmieni w tym wypadku mieć trzeba.

Dla tych, którzy chcieliby sobie przypomnieć o poprzednim występie, PRR przygotowali specjalną kompilację z owej trasy koncertowej. Zawiera ona także fragmenty z polskiego występu. Ciekawostką jest również fragment utworu Golden Clothes grany na dwie perkusje (Paul Glover z PRR na swojej i Tomer Z z Blackfield na swojej):



2007/05/10

W powietrzu tej nocy

Przed Wami najmocniejsza dawka gwniewu w najprostszej z form.



I can feel it coming in the air tonight, Oh Lord
I've been waiting for this moment, all my life, Oh Lord
Can you feel it coming in the air tonight, Oh Lord, Oh Lord

Well, if you told me you were drowning
I would not lend a hand
I've seen your face before my friend
But I don't know if you know who I am
Well, I was there and I saw what you did
I saw it with my own two eyes
So you can wipe off the grin, I know where you've been
It's all been a pack of lies

And I can feel it coming in the air tonight, Oh Lord
I've been waiting for this moment for all my life, Oh Lord
I can feel it in the air tonight, Oh Lord, Oh Lord
And I've been waiting for this moment all my life, Oh Lord, Oh Lord

Well I remember, I remember don't worry
How could I ever forget, it's the first time, the last time we ever met
But I know the reason why you keep your silence up, no you don't fool me
The hurt doesn't show; but the pain still grows
It's no stranger to you or me

And I can feel it coming in the air tonight, Oh Lord...


Nie wiem o czym jest ta piosenka. Kiedy ją pisałem przechodziłem przez trudny okres w życiu, rozwód. I jedyną rzeczą, którą mogę z całą pewnością powiedzieć o tym utworze jest to, że jest pełen gniewu. Jest w nim uchwycaona ta gniewna, gorzka strona rozstania. To jest jedna z tych piosenek, które napisałem, jedyna, w której nie wiem jakie jest jej przesłanie.


Pomimo, że znam tę wypowiedź, za każdym razem gdy słucham "In the Air Tonight", czyli kiedy wszędzie jest już ciemno, motyw i słowa o zdarzeniu z tonącym człowiekiem, którego świadkiem miałby być Collins działają na wyobraźnię niesamowicie.

Jeszcze jedno, Collins przez cały czas trwania klipu mruga oczami zaledwie trzykrotnie...

2007/05/06

Matołkom ku pokrzepieniu serc

Jako jeden z dwóch, którzy siedzą i się nabijają, maturowym matołkom ku pokrzepieniu serc i dodaniu jaj. Muzycznie w tak pięknych okolycznościach przyrody... i niepowtarzalnej... zapomnieć nie można także o tym:



Dacie radę:).

2007/05/05

Matury!

Jeden z nas jest w trakcie. Jednego z nas to czeka. Dwóch siedzi i się nabija. A jak matury, to muzycznie po prostu nie można zapomnieć o tym:



Powodzenia wszystkim maturzystom! :)

2007/05/03

Bohaterowie celuloidu

Bez fałszywej skromności mogę się nazwać ekspertem, jeśli chodzi o zespół The Kinks. Wiem, że istnieli i wiem, że David Gilmour przyznaje się, że "zerżnął" od nich nastrój piosenki "Fat Old Sun". Całkiem sporo, ain't it? No więc dziś do pisania puściłem sobie radio internetowe i przypadkiem totalnym trafiłem na to:



"To" było oczywiście w studyjnej wersji. "To" mnie całkowicie powaliło. Przepiękna melodia i świetny tekst (nasuwa się skojarzenie z "Friends of Mr. Cairo")

You can see all the stars as you
Walk down Hollywood Boulevard
Some that you recognize,
Some that you've hardly even heard of
People who worked and suffered
And struggled for fame
Some who succeeded
And some who suffered in vain.
Nieprawdaż?

Jest tyle dobrej muzyki, której nie znamy. Czasami dlatego, jak wspomnianego Żywiołaka, bo jeszcze nie zdążyliśmy na nią trafić. A czasami - jak w przypadku moich przygód z Kinks - bo ona gdzieś sobie krąży po zakamarkach eteru, poza głównym nurtem Klasyków Rocka, a nikt dotąd jakoś nie pokazał nam, że coś takiego jest, istnieje i na dodatek jest takie dobre.

P.S.: The Kinks "Celluloid Heroes"

2007/04/28

Przedstawiamy: Żywiołak, czyli biometal

Nazwa: Żywiołak
Gatunki muzyczne: Folk Rock / Roots Music / Experimental / Biometal
Oficjalne strony: zywiolak.pl, myspace.com/zywiolak, jamendo.com/zywiolak
Skład: Iza Byra, Anna Piotrowska, Robert Jaworski, Maciek Łabudzki, Robert Wasilewski

Sami graną przez siebie muzykę określają jako biometal, czy też polską muzykę neoludową. Tak naprawdę wystarczy ich tylko posłuchać żeby się do nich przekonać. Nie wyobrażam sobie, by to, co grają nie przypadło komukolwiek do gustu. A jeśli coś tak nieprawdopodobnego miałoby się jednak stać, to trzeba im przynajmniej oddać to, że tworzą coś niesamowicie oryginalnego i ciekawego. Psychodeliczna proto-słowiańska muzyka, bo tak też odnoszą się do dźwięków, które wydają, jest z pewnością godna uwagi.


Zdjęcie: Żywiołak w pełnej okazałości.

Interesująca jest sama nazwa zespołu dająca namiastkę tego, czego można się po ich twórczości spodziewać. Słuchając "Dybuka", czy "O Jana Kupala" przenosimy się w świat polskiej fantasy znad Świtezianki, czy też wierszów Bolesława Leśmiana, gdzie wiejscy bardowie grają metal na skrzypkach. Widać inspiracje fantastyką tak w muzyce, jak i tekstach, które grupa "zapożycza" od zgorzeleckiego artysty, Grzegorza Żaka. Wszystko to, słowa i dźwięki składają się na niepowtarzalne brzmienie.

Żywiołacy używają masy instrumentów, wśród których oprócz gitar są między innymi flet (który jak wiemy z wcześniejszych notek o Jethro Tull jest instrumentem heavy metalowym :), lutnia, dudy, skrzypce, altówka, baraban, djembe, a także fidel i lira korbowa, średniowieczne instrumenty podobne kształtem do skrzypiec. Wymieniam to wszystko za myspace'ową stroną zespołu, a wymieniam po to, by pokazać jak wszechstronnie uzdolnieni są żywiołaccy muzykanci.

Jedną z piosenek Żywiołaka, "Dybuk" można znaleźć na płycie "Minimax PL 4", która, jak to się mówi, "w dobrych sklepach muzycznych" jest dostępna od stycznia tego roku.

Mamy cały czas do czynienia z ogromną ilością wartych uwagi, młodych, ciekawych zespołów, tak polskich, jak i zagranicznych, których muzyki nie znamy dlatego, że nie weszliśmy z nią dotąd w kontakt. Na komercyjne stacje radiowe i telewizyjne nie ma co liczyć, zysk jest tam gdzie większa klientela, a, jak już pisaliśmy, odbiorców ambitnej twórczości zawsze będzie mniej. Żeby znaleźć coś wartościowego, musimy szukać sami, albo inaczej: musimy my, autorzy bloga. Wy, nasi fantastyczni czytelnicy, no więc Wy wystarczy, że będziecie co jakiś czas wpadać tu zobaczyć co też takiego dla Was przygotowaliśmy.

Do nastepnego przeczytania:).

Le Fabuleux destin d'Amélie Poulain

Do napisania tego postu sprowokowała mnie wiadomość, o tym iż film Amelia, będzie emitowany w najbliższą niedzielę o 23 w TVP 1 . Możecie się zastanawiać dlaczego na blogu muzycznym znalazł się wpis o filmie. Otóż, jak wiadomo, dobry film bez dobrej muzyki nie może być dobrym filmem ;). Rzecz staję się jaśniejsza, gdy powiem, że za muzykę w dziele Jeana-Pierre'a Jeunet odpowiada ten człowiek...


...czyli Yann Tiersen. Francuz skomponował do tego filmu wiele, charakterystycznych francuskich utworów na akordeon, poza tym napisał muzykę orkiestrową i nagrał utwory stylizowane na pierwszą połowę XX wieku. Namiastkę utworów z Amelii możecie usłyszeć tutaj.

Tiersen to jeden z najbardziej uniwersalnych muzyków jakich poznałem w swym krótkim życiu. Oprócz komponowania, potrafi grać na skrzypcach, gitarze, fortepianie, akordeonie, dzwonkach, a przy nagrywaniu swych pieśni używa także zabawkowych instrumentów, czy choćby maszyny do pisania (!!!) i klawesynu. Należy jeszcze zaznaczyć, że Tiersen udziela się także wokalnie na swych albumach. W swych utworach zamieszczonych na przykład na płycie Les Retrouvailles, zręcznie łączy ze sobą elementy muzyki klasycznej, czy też folkowej z rockiem, co daje niesamowity efekt.

Choćby dlatego warto zobaczyć, ten film, choć zapewniam, że muzyka nie jest jedynym walorem tego obrazu.

2007/04/26

Z życia znudzonego perkusisty...

Zastanawialiście się kiedyś co może robić muzyk, gdy płyta już jest wydana, a mózg zespołu nie przygotował jeszcze nowego materiału? Otóż, jeśli muzyk ten jest perkusistą, ma własne studio i nazywa się Gavin Harrison, to odpowiedzią może być ten filmik:



Harrison, oprócz tego, że gra w Porcupine Tree, w wolnych chwilach uczestniczy w różnych festiwalach perkusyjnych. Był też we Frankfurcie, w którym zagrał tak:



Osobiście wyróżniam 2 typy perkusistów. Tych, którzy walą w bębny i tych, którzy grają. Gavin Harrison niewątpliwe należy do tych drugich.

2007/04/23

Focus!




W zasadzie chyba nie trzeba dodawać więcej :) Zespół bardzo dobry, jeden z lepszych składów progresywnych w Europie w latach 70. Niestety nigdy nie zdobył takiego uznania, jak choćby Emerson, Lake and Palmer. Szkoda. Przyjeżdżają na jeden koncert w Polsce - zagrają 5 maja w Katowicach w MegaClubie na ulicy Żelaznej.

Największy przebój:



Aha - i nie chodzi o TEN Focus.

2007/04/20

Pomysłowość ludzka nie zna granic cz. 2

Czyli dalsza, radosna twórczość kwartetu Ok Go. Szczerze powiedziawszy, poprzednią notkę pisałem tylko w oparciu o tamten utwór. Dzięki linkowi przedstawionego nam przez Kwiata (dzięki ;)) dotarłem do innych teledysków tego zespołu. Mogę stwierdzić jedno: nie zawiodłem się. Inne obrazy do ich pieśni są równie zaskakujące, co Here It Goes Again (notabene, film ten został obejrzany w serwisie YouTube ponad 15,5 milionów razy (!!!)). Inne teledyski tak samo zaskakują choreografią, pomysłem i wykonaniem. W dobie większości teledysków dostępnych w Internecie nie ma co więcej pisać. Wystarczy poświęcić chwilkę, by przekonać się, że pomysłowość ludzka nie zna granic.

Ok Go w pieśni Do What You Want:


Tutaj zobaczyć można wyłonienie zwycięzców konkursu tanecznego Ok Go...:


...a tutaj samych tryumfatorów konkursu w nagrodzonym występie:

Tańcząc o architekturze

Thelonius Monk [Google mi to znalazło, nie jestem taki mądry] powiedział, że pisanie o muzyce to jak taniec o architekturze. I właściwie ma rację. [powiedział ddawwidd, zamknął bloga i wyłączył komputer]. Stop. Tak do niczego nie dojdziemy. Jeszcze raz.



Thelonius Monk powiedział, że pisanie o muzyce to jak taniec o architekturze. I właściwie ma rację. [Stój!] Jaki jest więc sens angażowania się w niewątpliwie pisemną aktywność, jaką jest blog poświęcony muzyce? Wydaje mi się, że wszystko zależy od tego, jak o tej muzyce pisać będziemy.



Moje podejście do artykułów na temat muzyki jest dość schizofreniczne. Z jednej strony, lubię czytać teksty muzyczne, książki na temat moich ulubionych zespołów pochłaniam z niekłamaną przyjemnością. Co więcej, lubię nawet poczytać recenzje, chociaż przy tym ostatnim punkcie trzeba już zrobić pewne założenie. Otóż jeżeli czytam recenzje płyt, które znam, najważniejszy jest dystans. Często-gęsto nie udaje się go zachować. Łatwo sobie powiedzieć: "Och, to tylko interesujący inny punkt widzenia drugiej osoby". Ale jeszcze łatwiej jest wyzwać słowem grubym autora recenzji, w której pisze że "Tales From Topographic Oceans" to sterta śmiecia. Prawda? :)



Nie lubię sztampowych recenzji. Nie cierpię, gdy autor sprawia wrażenie, że płytę puścił sobie, jako podkład do czytania słownika terminów muzycznych. Albo jeszcze lepiej - zaczyna tekst od rzucenia zbitkiem angielskich nazw [co najmniej pięć elementów], które wrzucają zespół do jakiejś tam szufladki. Przykładowo: "Ich styl to mieszanina jazzu, nu-metalu, post rocka z elementami progresji, której nie powstydziliby się The Clash, a także z lekko grunge'ującymi smyczkami w stylu nieodżałowanych Shocking Monkeys". Wszyscy wszystko wiedzą, no nie? :)



Uwielbiam, kiedy piszący przekazuje mi trochę swojej wiedzy muzycznej bez nachalności. Kiedy potrafi otwarcie pisać o swoich uczuciach - bo tak, muzykę się przede wszystkim czuje, a więc mówienie o niej bez wspomnienia o uczuciach jest sztywne, puste i nudne. Lubię takie książki, jak "Niezapomniane płyty historii rocka" Jerzego Skarżyńskiego, w których autor operuje przede wszystkim rozróżnieniem "podoba/nie podoba mi się". Bo w moim odczuciu, w pisaniu o muzyce właśnie to jest najważniejsze - przekazać własny zachwyt nad czyimś dziełem, jak najpełniej oddać to, co w nas dany utwór poruszył. A wtedy, przy odrobinie szczęścia, może i nasz czytelnik posłucha płyty.

2007/04/16

Pomysłowość ludzka nie zna granic

Do tego wniosku dochodzę za każdym razem, gdy oglądam teledysk grupy Ok Go do pieśni pod tytułem Here It Goes Again. Czegoś takiego w życiu nie widziałem i nie spodziewałem się, że można osiągnąć taki efekt przy użyciu tak małych środków. Na pewno jest to jeden z teledysków, który zapada w pamięć, nie dzięki rozmachowi, jak w przypadku choćby teledysku do High Hopes zespołu Pink Floyd, a właśnie dzięki pomysłowości i dużej dawce humoru. Zresztą... co by tu nie pisać - zobaczcie sami:

2007/04/15

Gitara, gitara...

Ostatnio coraz częściej spotykam gitarzystów-amatorów takich jak ja sam. Czasami w szkole, czasami przez znajomych, a najczęściej po prostu widzę na ulicy kogoś z charakterystycznym futerałem na plecach... Zdarza się także, że ktoś, kogo znam prosi mnie o pomoc przy zakupie instrumentu (u przyjaciół mam już opinię dosyć obstrzelanego - pewnie dlatego, że zdecydowanie za dużo o gitarze gadam :) ). Taki natłok młodych muzyków sprawia, że człowiek zastanawia się: czemu akurat gitara? Co w niej jest szczególnego, że ludzie ją rozchwytują na całym świecie?


Pierwszą przyczyną powyższego stanu rzeczy wydaje mi się być fakt, iż rock wraz ze wszystkimi jego pochodnymi (z gatunkami metalowymi na czele) jest nadal bardzo popularnym typem muzyki, mimo zaciętej konkurencji tzw. "masówki". A w rocku standardowym układem instrumentalnym jest wokalista z gitarzystą, basistą i perkusistą, plus ewentualnie klawiszowiec. Gitara jest najbardziej sztandarowym elementem gatunku. Jeśli dodamy do tego fakt, iż cała historia muzyki rockowej jest związana z niezależnością (zespołami tworzącymi w garażach, koncertującymi w barach itd.), a wejście na rynek zależy na pierwszy rzut oka tylko od własnych zdolności i kreatywności, znajdujemy powód tak wielkiej popularności gitary. Większość ludzi chce coś w życiu osiągnąć, a kariera muzyczna jest drogą bardzo kuszącą.

Jednak nie można podporządkowywać sukcesu sześciostrunowego instrumentu jedynie czyjemuś pragnieniu sławy. Jest mnóstwo muzyków, którzy nie dążą do uzyskania rozgłosu, a grają tylko i wyłącznie dla przyjemności. Jak ich "podciągnąć" pod moją teorię? Cóż, kolejna rzecz, jaka przyszła mi do głowy, to prostota gitary. Instrument ten ma konstrukcję bardziej sprzyjającą "samouctwu" niż takie, na przykład, skrzypce. Czemu? Przede wszystkim ma progi (czym odróżnia się od wzmiankowanych "gęśli") i z tego powodu nie wymaga na wstępnym etapie doskonale wykształconego słuchu muzycznego - można go rozwijać "po drodze". Poza tym, gitara elektryczna jeszcze bardziej ułatwia sprawę amatorom. Tutaj nawet nie trzeba konstruować akordów, żeby zagrać coś ciekawego - wzmacniacz nadaje odpowiednią głębię dźwięku, której nie trzeba (a często nawet nie powinno się) wspomagać basową podstawą akordu. Takiej właściwości nie mają na przykład klawisze - nie dodają one "szumu" wzmacniacza gitarowego i mimo wszystko trzeba na nich grać (choćby prostymi) wielodźwiękami, żeby stworzyć coś ambitniejszego niż "Wlazł kotek na płotek" w wersji disco... Dlatego też gitara daje prostszą, ale i ciekawszą drogę do realizacji własnej wizji artystycznej niż większość innych instrumentów.

No i ostatecznie - mamy zwykły, stary, nieskomplikowany instynkt stadny. Wielu jest gitarzystów, więc zachęcają oni nowych ludzi do spróbowania swoich sił w grze - świadomie bądź nieświadomie. Przypomina to trochę zabawę w stylu Jedi - padawan w Gwiezdnych Wojnach, ale zdarza się coś takiego bardzo często. Środowisko szkolne jest szczególnie sprzyjające do takich "epidemii", z tego, co widziałem (z pewnością jest jakieś psychologiczne wytłumaczenie, którego ja nie znam - ale i tak łatwo się domyślić, prawda?). Klasa szkolna zaczyna znajomość z jednym albo dwoma gitarzystami "na składzie", a kończy z pięcioma.

Powyższe przemyślenia są w większym stopniu efektem luźnych skojarzeń i prostych wniosków, niż jakiejś głębszej zadumy z mojej strony... Niektóre pewnie nie do końca oddają istotę całej sprawy, ale wydaje mi się, że mogą być prawdopodobne. Sam fakt, że jest tak wielu gitarzystów bardzo cieszy mnie i, jak sądzę, wszystkich miłośników muzyki rockowej - im więcej "uczniów", tym większa szansa na nowego Blackmore'a, Page'a, Knopflera albo nawet Hendrixa...

Hmmm, teraz, skoro to sobie uświadomiłem, może pójdę na miasto z gitarą kusić nowych "wybrańców"? :)

2007/04/14

A fk'd up generation?

Było to całkiem niedawno, jakieś parę dni temu. Siedziałem już czas jakiś na gadu-gadu i rozmawiałem z kolegą. Wreszcie zacząłem się żegnać i powiedziałem mniej więcej coś w rodzaju: "Kończę, idę posłuchać muzyki". Odpowiedź była dla mnie sporym zaskoczeniem:



Jak to idziesz? Nie umiesz sobie włączyć w komputerze mp3? Musisz gdzieś iść?



Kolega był zdziwiony, że można po prostu usiąść i słuchać muzyki. Bez oglądania przy niej filmików na YouTube. Bez czytania książki, bez pisania na GG. I faktycznie, w naszych czasach poświęcenie przez kogoś całej godziny tylko na przesłuchanie jakiejś płyty jest co najmniej rzadkością.



Do zastanowienia się nad tym skłoniła mnie płyta "Five Miles Out" Mike'a Oldfielda. Płyta w moim odczuciu wybitna, jednak stawiająca słuchaczowi pewne wymagania. Po pierwsze, trzeba ją przesłuchać przynajmniej raz w całości bez przerwy. W przeciwnym razie zgubi się takie detale, jak powtarzający się motyw gitarowy w pierwszym i w ostatnim utworze, nie zwróci się uwagi na powtórzenia i przetworzenia melodii. Po drugie - właśnie - konieczna jest uwaga słuchacza. Trzeba się skupić na odbiorze muzyki, poświęcić płycie około trzech kwadransów swojego czasu. Jeżeli potraktujemy "Five Miles Out" jako ścieżkę dźwiękową wiosennych porządków, stracimy bardzo wiele.



Mam nadzieję, że gatunek muzyki "koncepcyjnej" przetrwa jakoś te, niezbyt ciekawe dla siebie czasy. Bardzo pocieszające jest, że pomimo istnienia "generacji mp3" i odchodzenia od albumów w stronę pojedynczych "empetrójek", wiele zespołów nadal stara się serwować nam muzykę wykraczającą swoim zamysłem poza jedną ścieżkę na płycie. To dzięki takim grupom, jak choćby wspomniane przez Leszka Porcupine Tree, przewidywania rychłej śmierci albumów traktuję tak, jak niegdysiejsze prognozy zagłady płyt winylowych. Ambitna muzyka będzie nadal miała się dobrze.



Jeżeli damy jej szansę.

Wsteczne odliczanie czas zacząć

Już tylko godziny dzielą nas od premiery kolejnego albumu Porcupine Tree. Fear of a Blank Planet, bo tak Steven Wilson nazwał swe dzieło, ukaże się na całym świecie (a także w Polsce) w poniedziałek.



W Internecie przeczytać można już recenzje szczęśliwców, którzy słuchali wersji promocyjnej. Jak to często bywa, zdania są podzielone, a wręcz skrajne. Niektórzy stawiają Fear of a Blank Planet na samym szczycie dorobku Porcupine Tree. Inni zaś określają ją jako zaledwie dobrą. Kolejni, jako trzymającą poziom, ale też jako album, w którym Steven z kompanami zatracili czystość brzmienia.

Określanie nowego albumu może być bardzo kłopotliwe dla fanów, gdyż twórczość Porcupine Tree powinno oceniać się przez pryzmat 3 okresów. Pierwszym z nich są wczesne lata, w których zespół tworzył bardzo oryginalną muzykę, którą nie sposób jednoznacznie zakwalifikować. Drugi to okres, w którego obrębie zespół wydał albumy Stupid Dream i Lightbulb Sun. Płyty te odeszły od psychodelicznego brzmienia i długich utworów, w stylu The Sky Moves Sideways na rzecz pieśni, krótszych i bardziej melodyjnych. Trzeci etap twórczości to płyty In Absentia i Deadwing. Ten okres zaś to płyty o mocniejszym brzmieniu. Widać tutaj duży wpływ muzyki zespołu Opeth, którego płyt Steven Wilson jest producentem.

Aby przekonać się na własnej skórze, z którego etapu działalności zespół czerpie najwięcej, musimy poczekać jeszcze kilkadziesiąt godzin. Dla tych, którzy chcą usłyszeć co nieco z płyty, muzycy Porcupine Tree udostępnili na swym profilu myspace zapowiedź nowej muzyki. Ponadto, znajduje się tam video do tytułowego utworu w reżyserii nadwornego grafika Porcupine Tree - Lasse Hoile'a. Niestety, póki co komputer z niewiadomych przyczyn nie daje mi go zobaczyć. Mam nadzieję, że będziecie mieć więcej szczęścia.


Mayera Johna akcja promująca

Przeglądając ostatnio strony wykonawców muzycznych na MySpace natrafiłem na profil Johna Mayera, artysty, którego aż tak bardzo nie ceniłem, no właśnie, do dziś. Mayer jest jednym z tych piosenkarzy, którzy znacznie bardziej znani i lubiani są w Stanach niż gdziekolwiek indziej na świecie, dlaczego, nie wiem. Tak czy inaczej warto się jego twórczością bliżej zainteresować, bo gra po prostu ładną muzykę.

Ale do rzeczy. Otóż, rozpoczął nasz Johnny bardzo ciekawą akcję pt. "Borrow My Fourth Song Slot" polegającą na tym, że użycza jedno z czterech miejsc na swoim MySpace'owym playerze mało znanemu wykonawcy muzycznemu, którego utwory mu sie spodobają. Cytat z jego bloga:

I'm kicking back in my apartment listening to "When the Children Cry" by White Lion, shedding a single tear and perusing some myspace pages (yes, I check your bands out).
Just when Vito Bratta kicks into the solo, it occurrs to me that I could use the reach of my page for more than a place to share moving jpegs of sparkly angels and cute looking bunnies that stand juxtaposed atop catty insults.

There's a big wave of great new music coming up, and I want to do my part in getting it heard. Every month I'm going to post my favorite song from an unsigned (non-major label, let's call it) myspace band on my music player. All you have to do is send the link to your band's myspace site, as well as the song you want me to click on (...). I'll post my favorite song each month.

(...)

I want to do one a month, so send as soon as you can (...)

JM


Akcja trwa od stycznia i już dwóm zespołom udało się zostać poznanym przez szerokie grono słuchaczy. Są to, kolejno, Kunek oraz DoF. Muzykę tego ostatniego sam Mayer opisuje tako...

The only way I can describe the music of DoF is that it sounds like flowers are growing around large masses of steel... It's a music supervisor's dream come true... It sells whatever emotion your having back to you in a way that feels so uplifting.


...kwiaty rosnące wokół stert metalu. Świetnie napisane. Szkoda, że tylko piosenka "Asleep at Night" nadaje się do powtórnego słuchania. Reszta z utworów na stronie DoF jest, przynajmniej dla mnie, o wiele słabsza.

Inaczej sytuacja ma się jeśli chodzi o Kuneka (plus za samą nazwę). Tu już możemy się wsłuchiwać do zapomnienia, szczególnie w utwory "Good Day" oraz "Coma".

To, co zrobił John Mayer, a od lat wielu robił John Peel i robi nadal Piotr Kaczkowski dowodzi jednemu: mamy cały czas do czynienia z globalnym zalewem fantastycznej muzyki tworzonej przez niezależnych twórców. Wystarczy tylko wiedzieć gdzie szukać. MySpace, poza swoimi minusami, jest takim miejscem.

Panie Mayer, respect five! Kunek i DoF również.

2007/04/13

Witamy

Jeśli czytasz ten tekst, to znaczy że zawitałeś/aś na ciekawy blog traktujący o muzyce gatunków i typów wszelakich. Zapraszamy do towarzyszenia nam w podróży przez świat dźwięku.

Darkroom Archives Blog Team,
ddawwidd
enderfield
graphikk
leszek